czwartek, 19 czerwca 2008

Margaretville, czyli nasza rzeczywistosc codzienna



Niektorzy pewnie wiedza, ale wiekszosc zapewne tak nie do konca wie co sie z nami dzieje. Wspomnialem krotko, ze siedzimy sobie w amerykanskiej, malomiasteczkowej rzeczywistosci prowadzimy aktywnosc, majaca nam umozliwic dalsza podroz do Ameryki Lacinskiej. Przenieslismy sie tu po nieudanej przygodzie z California – tak to jest, gdy austriaccy aktorzy rzadza stanem – i podjeciu decyzji o skroceniu naszego pobytu w Nowym Jorku i przeniesieniu sie tu. Ta malomiasteczkowa rzeczywistosc nazywa sie Hanah Mountain Resort i miesci sie w Margaretville, w stanie Nowy Jork. Otacza nas przepiekna sceneria gor Catscill, ktore rozciagaja sie tu na wszystkie strony. Geste lasy, strumienie, jeziora, dzika zwierzyna, male, amerykanskie miasteczka i my. Hanah Mountain Resort to osrodek golfowy prowadzony przez Japonczykow. Zarzadza nim niejaki Hidekazu Kiyono, zwany potocznie i z szacunkiem Mr. K. Lub Hideyem. Trzesie on tutaj wszystkim i we wszystko wsciubia swoj nos. Jak to zwykle w takich wypadkach bywa, jest obiektem wielu zartow, plotek i pomowien rozpowszechnianych przez zyczliwych mu pracownikow. Trzeba przyznac, ze glownie przez Amerykanow, a wynika to chyba z tego prostego powodu, ze nie darzy on ich za wielkim szacunkiem. Przekonany jest o ich niezbyt wielkim rozgarnieciu umyslowym, malej inteligencji i generalnie o wyzszosci osob przybywajacych spoza Stanow Zjednoczonych. Taki to juz Mr.K jest. Zmienic sie go nie da. My tam zreszta nie widzimy za bardzo powodow, zeby go bardzo zmieniac. Jako przedstawiciele nacji europejskiej, z dyplomami magistrow jestesmy przez niego powazani i chyba nawet lubiani. Za kazdym razem, gdy kogos postanowi opieprzyc, i robi to w naszym towarzystwie, czuje sie w obowiazku sprostowac, ze nie chodzi mu o nas, ale o tych Amerykanow. Poczatkowo, przedstawial nas wszystkim, tak klientom jak i pracownikom, jako wlasnie Polakow z dyplomami magistrow, inteligentnych i podrozujacych dookola swiata. Byl z siebie bardzo zadowolony, ze przyjechalismy wlasnie tu. Jakby kelner z dyplomem magistra podwyzszal standard lokalu. Moze i podwyzsza:) Po przybyciu tutaj z Nowego Jorku zostalismy w ogole bardzo godnie przyjeci. Posadzono nas na obiad przy tzw. stole VIP, ze znajomymi szefostwa, bylo wino, ostrygi i sushi. Brakowalo tylko kawioru i szampana. Bylismy tym wszystkim lekko zszokowani, zwlaszcza, ze caly czas dochodzily nas slowa o naszym wyksztalceniu, w zdaniu oznajmiajacym co to bedziemy tu robic. Pani psycholog i magister ekonomicznych stosunkow miedzynarodowych bedzie jezdzila i sprzedawala na polu napoje, a pan magister stosunkow miedzynarodowych bedzie kelnerowal. Od razu nalezy sie piec gwiazdek w przewodniku Michelin po restauracjach. Podsumowujac wiec osobe pana Kiyono, poki co jest on nam pomocny, zyczliwy i nawet uzycza nam swojego samochodu, zebysmy mogli ruszyc sie do Margaretville na drobne zakupy itp. Ano wlasnie, bo z naszego osrodka do samego miasteczka jest jeszcze pare mil. Na upartego moznaby sie przejsc, ale po co, jak mozna po amerykansku autem. Takze, niech Mr. K swojego podejscia nie zmienia, a bedzie ok.

A jak wyglada tu nasza rzeczywistosc i dzien powszedni? Otoz dostalismy w uzytkowanie pokoj w motelu, swoja droga calkiem przyjemny. Jako, ze bylismy pierwsi z „miedzynarodowej, wakacyjnej grupy pracownikow”, ktora stopniowo sie tu juz pojawia, zainstalowalismy sobie w pokoiku lodoweczke i pare innych urzadzen ulatwiajacych codzienne zycie (wiecej lodowek dla innych nie ma). Pokoik ma oczywiscie lazienke oraz wyposazony jest w telewizor z kablowka. Ogolnie budynek, w ktorym mieszkamy – tzw. Doubledecker – jest dostepny rowniez dla normalnych gosci, ktorzy od czasu do czasu sobie tu z nami po sasiedzku nocuja. Doubledecker polozony jest jakies 5 minut drogi od glownego budynku klubowego z restauracja i barem, basenu i nowego hotelu, w ktorym nocuje wiekszosc gosci. Aby od nas tam dojechac trzeba przemiescic sie przez pole golfowe w gore. Po terenie resortu poruszamy sie golfowymi melexami, rozniacymi sie od naszych melexow tym, ze napedzane sa na benzyne. Tutaj rowniez wykorzystalismy przewage wynikajaca z naszego wczesnego przybycia, gdyz zajelismy sobie jedyny karcik (z ang. golf cart) wyposazony w swiatla, co znacznie ulatwia powrot do domku po nocy. I wlasnie tymi demonami szybkosci jezdzimy sobie w gore i w dol, a czasami takze na boki.





Bod wzgledem zatrudnienia objelismy swoim dzialaniem sfere gastronomiczna. Ja osobiscie 6 dni w tygodniu spedzam w klubowej restauracji, w wiekszosci przypadkow dzialajac w godzinach 11-15 i 16- ok. 23, co daje spory wymiar godzinowy w skali tygodnia i moze w koncu uzmyslowi, co niektorym niecierpliwym czytelnikom, ze w wiekszosci wypadkow nie za bardzo mam sile i ochote cos pisac. Zdarzaja sie dni, gdy moja skromna osoba wymagana jest tylko w porze obiadowej, tak jak dzisiaj, gdy oczekuj mnie o godzinie 16 (oprocz napisania tych paru slow, daje mi to takze mozliwosc sledzenia poczynan kopaczy na Euro 2008). Ewelinka ma bardziej skomplikowana sytuacje i dziala na frontach sniadaniowym (start o 6 rano), lunczowym, obiadowym oraz na wspomnianym juz polu obwoznego handlu napojami na polu golfowym. W tym tygodniu objela w swoje wladanie kolejna dzialke jaka jest klubowy bar. Zobaczymy co bedzie dalej, ale mysle, ze po powrocie to wlasnie Ewelinka bedzie szanownym gosciom przyrzadzac drinki:)

To ze dzialamy w polu gastronomii umozliwia nam wglad w to jak funkcjonuje Hanah od strony kuchni. To z czym sie tam zapoznajemy pozwolilo mi ostatnio dojsc do wniosku, ze spozycie ostryg dnia pierwszego nie bylo moze najrozwazniejszym posunieciem:) i chyba tylko zoladkom zaprawionym w indyjskich wojazach zawdzieczamy dobre samopoczucie:). Nadmieniam to tak pol zartem, pol serio, ale prawda jest, ze podstawowa zasada Mr.K, ktora obowiazuje w kuchni jest – nic sie nie moze zmarnowac. Jedzenia sie nie wyrzuca, a niewykorzystane zamraza sie, przeksztalca sie w inna potrawe, lub w najgorszym przypadku przekaske wykladana klientom na stol – na koszt firmy. Marketing bezposredni w czystym wydaniu, chociaz czasami czlowiekowi sumienie sie odzywa, gdy wystawia takie rzeczy na stol. Aha, jakby kogos tu przedziwne wiatry przywialy, to radze omijac curry:)

Co do samego pola golfowego, to jest ono bardzo przyzwoite. Duzo zieleni, czyste gorskie powietrze i przepiekny krajobraz Catskill Mountains sprawiaja, ze osrodek ma duzo stalych klientow, a golfiarze przyjezdzaja nie tylko z NYC, ale i z innych stanow. Co do przekroju klientow to jest on mocno zroznicowany. Nie jest to pole ekskluzywne i nieosiagalne dla zwyklych smiertelnikow. Nie jest tez najtansze, powiedzmy, ze obowiazuje tu sredni przedzial cenowy. Grac przychodza lokalni i okoliczni mieszkancy, a takze jak wspomnialem przybysze z miasta. Oni przybywaja tu sie rozerwac, pograc i ... napic. Klientela jest glownie meska, chociaz zdarzaja sie od czasu do czasu rodzynki w postaci prezdstawicielek plci pieknej. Niestety rzadko. Prowdzi to do tego, ze atmosfera wieczorami, glownie w okolicach baru, jest nasiaknieta testosteronem z domieszka alkoholu. Przenosi sie to czasem do sali restauracyjnej, co wywoluje w nas mieszane uczucia. Kto byl kiedys 100 procentow trzezwy wsrod towarzystwa pod wplywem, ten powinien wiedziec, o czym mowie. A kto byl trzezwy wsrod grupy, dajmy na to szescdziesieciu Amerykanow irlandzkiego pochodzenia, ten wie. Wszystko jednak odbywa sie w cywilizowanej atmosferze, a ze nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo, to trzeba przyznac, ze alkohol pomaga w dawaniu napiwkow;)
Tak wiec klientele mamy zroznicowana, od grupy korenskich, przez irlandzkie, grupe strazakow z Nowego Jorku (byli tu wczoraj) po przybyszow pojedynczych i przedstawicieli spolecznosci lokalnych. Niedlugo ma sie zjawic podobno wieksza grupa polonii amerykanskiej – przedstawicieli polsko – amerykanskiej izby handlowej. Zobaczymy jak spisza sie nasi:)





I tak to wlasnie wyglada nasza amerykanska rzeczywistosc. W przypadajacy raz w tygodniu dzien wolny, staramy sie wyrwac gdzies poza obreb osrodka. Starania te zaowocowaly spedzeniem jednego dnia na grillu i strzelaniu z broni planej do celu (sic!) w domu naszej znajomej Lisy, a takze wypadem do polozonego niedaleko slawnego miasteczka Woodstock, tego Woodstock. I o ile ten najslawniejszy koncert z lat szescdziesiatych zostal w ostatniej chwili przeniesiony kilkadziesiat mil stad, to powtorka z lat dziewiecdziesiatych odbyla sie juz tutaj. Samo miasteczko korzysta ze swojej slawy oferujac przybywajacym turystom kilka klepikow, knajpki i hippisowska, pokojowa atmosfera.





Jesli kiedys przyjdzie czas, ze bedziemy mieli ze dwa dni wolne pod rzad, moze bedzie okazja wybrac sie gdzies dalej. Na razie zadowalamy sie planowaniem dalszych podrozy, ktore sa coraz blizej i ktorych tak naprawde nie mozemy sie juz doczekac.


P.S. czlowiek tu chce juz pisac o dalszych podrozach, a jeszcze nie opisal wszystkiego co bylo:) Dalszy ciag Australii i Fiji juz niedlugo. Troche glupio tak nie na bierzaco, ale coz. Lepsze to niz nic:).

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Sydney, perelka swiata zachodniego




Wsiadajac na poklad samolotu, ktory mial nas zabrac z Singapuru do Sydney, zamknelismy symbolicznie pierwszy etap naszej podrozy. Opuscilismy Azje. Odwiedzilismy piec krajow, zasmakowalismy nowych potraw, zmierzylismy sie z innymi zwyczajami, innym sposobem na zycie. Zobaczylismy zupelnie inny swiat. Juz Singapur byl miejscem, gdzie wplywy azjatyckie, czesciowo chociaz, byly marginalizowane przez zyjacych tam Europejczykow, Amerykanow i innej masci bialych ludzi. Taki przedsmak powrotu do znanego nam trybu zycia i rzeczywistosci. Chociaz, tak jak pisalem, jest to jeszcze calkiem specyficzne miejsce. No ale wracajac do sedna sprawy ... wsiadajac na poklad samolotu.. Wiaze sie z tym cala historia. No bo jak tu nie wspomniec o Airbusie A-380, okreslanym dumnie z wielu bilboardow jako „przyszlosc awiacji”. Mielismy przyjemnosc przeleciec sie tym monstrum wlasnie z Singapuru do Sydney. Prawie 500 osob na pokladzie, dwa pietra, specjalna brama na lotnisku, apartamenty dla najbogatszych klientow, biznes klasa wygladajaca sto razy bardziej imponujaco niz w innych samolotach i klasa ekonomiczna, ktora zasiedlilismy my. Od razu zabralismy sie do zglebiania zaoferowanych nam mozliwosci rozrywki. Ekraniki monitorow duuzo wieksze niz w innych samolotach, funkcje odtwarzania dowolnego filmu w dowolnym momencie, zatrzymywania, przewijania itd jak w normalnym odtwarzaczu. To mozna jednak spotkac i w innych samolotach. To co nas zaskoczylo to funkcja „komputera”. Przez USB mozna podlaczyc swoj dysk twardy, czy pendrive’a, zaladowac swoje pliki tekstowe, pracowac na nich, zapisywac. Mozna ogladac zdjecia, ktore przechowuje sie na swoich nosnikach. Bardzo sympatyczna opcja. Tak wciagnelismy sie w zglebianie tych nowinek oraz w poznawanie najnowszych produktow swiatowej kinematografii, ze zapomnielismy sie przespac, a lot byl noca. Do Sydney zawitalismy wiec z samego rana w stanie lekkiego niedospania i znuzenia. Tak wlasnie zaczela sie nasza krotka, acz tresciwa przygoda z Australia.

Moje osobiste odczucia, zanim wyladowalismy w Sydney, byly mieszane. Nie wiedzialem po co mamy jechac w miejsce, gdzie jest najwiecej jadowitych stworzen na swiecie, gdzie wchodzac do morza trzeba sie rozgladac za rekinem, ktory moze wziac moja skromna osobe za foke, czy innego lwa morskiego i spalaszowac na wczesny lunch. Moje wstepne odczucia potwierdzily pierwsze wiadomosci, jakie obejrzelismy w miejscowej telewizji – mlody surfer zaatakowany przez rekina, zmarl. O pajakach nie wspominali, ale w okolicznej ksiegarni zapoznalem sie z calymi tomami wydawnictw na temat pajakow Australii i innych malo przyjaznych stworzen. Co ja tutaj za przeproszeniem robie? I co ciagnie tylu ludzi, w ta ryzykowna okolice? Czy jest to moze glod adrenaliny i mocnych wrazen? Chec zgniecenia kapciem skorpiona, wlochatego pajaka za zlewem, czy moze wytrzepania weza z kalosza? Podobno jak sie wyjezdza gdzies poza miasto, na odleglejsze tereny, przed skorzystaniem z toalety nalezy koniecznie sprawdzic, czy na desce klozetowej nie zadomowil sie jakis nieproszony gosc. Jak sie tego nie zrobi...to pozostawiam wyobrazni milych Panstwa:). Nie bez powodu przeciez Steve Irvin, znany szerzej jako The Crocodile Hunter (pokoj Jego duszy) wywodzil sie wlasnie z tego kraju.

To chyba jednak nie to. Jak sie bowiem pozniej okazalo, Sydney jest chyba najpiekniejszym miastem na swiecie, nic nie ujmujac naszym krajowym metropoliom. To miasto jest po prostu piekne, urocze, sympatyczne, mile, przyjazne itd, itp. I ci ludzie, otwarci, usmiechnieci, zadowoleni z zycia i przyjaznie nastawieni do wszystkich. Bylismy zdumieni. Krotko mowiac, moge przymknac oczy na pajaki, robale i te wszystkie stworzenia i oglosic Sydney miastem numer 1 na swiecie.

Zanim jednak przejde do wychwalania, musze poruszyc jeszcze jeden aspekt pozostawienia Azji za soba. Aspekt cenowy. Przenieslismy sie do swiata zachodniego, a co za tym idzie, w zasieg cenowy krajow rozwinietych. Szok cenowy jaki nas spotkal zwiazany byl glownie z zakwaterowaniem. 55$AUS za pokoik z pietrowym lozkiem i lazienka na korytarzu to juz zdecydowanie nie wietnamski standard (tak dla przykladu), gdzie za 20$ mozna miec pokoj z jacuzzi:)Witajmy w domu:) Hostel, w ktorym sie zatrzymalismy, byl typowo backpackerskim miejscem. Duzo mlodych ludzi, glownie z Niemiec i Francji, przyjezdzajacych do Australii na kilka miesiecy w celu objechani jej dookola swiezo zakupionym camperem. Dzieki sprawnym rzadom swoich krajow, obywatele Ci moga bez problemu postarac sie o wize w stylu „work & travel”, pracowac legalnie w Australii, a pozniej przemierzac ten kraj tam i spowrotem za zarobione tu pieniadze. Nie sa to wizy studenckie, a jedynym wymogiem jest miec ponizej 30 lat. Polacy oczywiscie o taka wize ubiegac sie nie moga. Podobno rzad australijski juz dawno temu oferowal nam taka mozliwosc, ale utkelo to wszystko gdzies w gabinetach naszych „otwartych na swiat” decydentow. Apel: Panowie i Panie, pozwolcie nam pracowac legalnie:)! Dajcie szanse zobaczyc swiat! Panie Tusk, do roboty!

Zagalopowalem sie i wkroczylem na tematy polityczne, ktore niniejszym zostawiam ku rozwazeniu.

W hostelu mielismy dostep do kuchni, co wraz z bliska lokalizacja supermarketu, umozliwilo nam podjecie pierwszych prob gotowania od dluzszego czasu. A wlasciwie od stycznia. W ten sposob moglismy za wlasnorecznie ugotowany obiad zaplacic tyle, ile placilismy za obiad w azjatyckiej knajpce:) Ale co wazniejsze, moglismy sobie przyrzadzic cos na co mamy ochote, cos co robilismy na codzien w domu.

Teraz moze pare slow na temat klimatu. Wyjezdzajac, w Polsce byla zima, tak kalendarzowo jak i w rzeczywistosci. W Azji, kalendarzowo panowala zima, ale mrozu nie zaznalismy, chlodu troszke, najwiecej jednak tropilaknego ciepelka w polaczeniu z wilgotnoscia lazni rzymskiej. W Sydney z kolei przywitala nas jesien, a wlasciwie w koncu mila, europejska pogoda. Troche wiosny, troche lata, troszke deszczu, duzo slonca. Bez przykrej wilgotnosci i ciaglej ochoty wskoczenia pod prysznic. Jak w domku.

A co do samego miasta i jego urokow. Przemierzalismy je staromodnie na piechote, od czasu do czasu korzystajac z uslug transportu miejskiego – kolejki, funkcjonujacej troche jak metro (czestotliwosc kursowania nie zachwyca), autobusow no i oczywiscie promow, bo przeciez Sydney to miasto „na wyspie” i wlasnie dzieki swietnej komunikacji wodnej mozna latwo i przyjemnie przemiescic sie z centrum miasta na przyklad na plaze Manly, czy do innego portu.

A co zwiedzalismy? Chyba kazdy, srednio zorientowany w swiecie osobnik kojarzy Sydney z jedna, niepowtarzalna budowla. Jaka? Gmachem opery oczywiscie. Dodatkowo trzeba wskazac jeszcze na Harbour Bridge jako kolejny symbol miasta. Te dwie budowle sa na kazdej pocztowce, kazdym plakacie, na koszulkach, magnesach, czapkach i na czym tam sobie jeszcze czlowiek zamarzy. Pojawiaja sie na pamiatkach z Australii chyba rownie czesto jak kangury i koale. W samym Sydney jest mnostwo punktow widokowych, z ktorych mozna podziwiac albo opere, albo most, albo i oba na raz. Oba, obowiazkowe punkty zwiedzania, znajduja sie niedaleko od siebie w glownym porcie Sydney. Tuz obok wznosza sie nowoczesne wiezowce, co razem prezentuje sie niesamowicie. I my, po odespaniu nocy fascynacji „przyszloscia awiacji” pierwsze kroki skierowalismy wlasnie do portu. Dopiero, gdy naszym oczom ukazal sie gmach opery oraz Harbour Bridge moglismy ze stuprocentowa pewnoscia stwierdzic ... jestesmy w Australii.









No ale ok, jak wspomnialem kazdy kojarzy Sydney z opera i mostem, wiec nie ma sensu dluzej sie nad nimi rozwodzic. Wiekszosc ludzi wie jak wygladaja, wiec i my prezentujemy tylko kilka zdjec, mimo iz po przejrzeniu naszej fotograficznej kolekcji z Sydney, stwierdzam, ze opera i most znajduja sie na znacznej wiekszosci fotografii. I pomimo faktu, ze sa to niezaprzeczalne symbole miasta, Sydney to znacznie wiecej.

Jedna z ciekawszych architektonicznie, stylowo i klimatycznie dzielnic jest „The Rocks” , polozona w glownym porcie miasta, tuz obok Harbour Bridge. Niska zabudowa, niezliczone sklepiki i knajpki oraz Muzeum Sztuki Wspolczesnej (zaliczylismy w nim ciekawa wystawe „Bark Painting” – dziela ludnosci Aborygenskiej malowane na skorze), sprawiaja, ze miejsce to powinno znalezc sie w planie kazdej wizyty w miescie. Weekendowy pchli targ, na ktorym mozna kupic wszystko od sztuki aborygenskiej i instrumentow dijeridoo, przez buty i pasek z krokodylej skory, po autografy Ala Pacino i Roberta De Niro jest rowniez atrakcja sama w sobie. A jak sie komus znudzi wydawanie australijskich dolarow moze znalezc ukojenie nad kuflem Guinessa w jednym z okolicznych pubow. The Rocks jest najstarsza dzielnica Sydney, ta gdzie cala Australia sie zaczela. Tutaj bowiem przybijaly statki z brytyjskimi skazancami, wygnanymi z europejskiej ziemi.



Przechadzajac sie po centralnym Sydney, nie sposob nie zawitac do dwoch parkow – milego i zacienionego Hyde Parku oraz polozonego nad brzegami morza ogromnego ogrodu botanicznego. Uwage zwracaja tablice namawiajace do piknikowania na trawie, „przytulania sie do drzew” – „Tree huggers are welcome here” i innego typu rekreacyjnej dzialalnosci. A oba parki sa przepiekne. Hyde Park otoczony wiezowcami centrum finansowego miasta, Botanical Garden ze swymi oczkami wodnymi, widokiem na opere i drzewami palmowymi. Warto tez wspomniec jakiez to zwierzaki zamieszkuja te zielone enklawy miasta. Nie bede tu wspominal o pajakach i innym robactwie, chociaz w zyciu nie widzialem tak wielkich okazow rozwieszonych na tak wielkich pajeczynach:) ale wspomne o rezydujacych w ogrodzie tysiacach ogromnych nietoperzy (fox bats). W dzien wisza one prawie na wszystkich drzewach, jak gigantyczne kokony, o zmierzchu widac je, cale stada przelatujace nad miastem jak w klasycznym filmie grozy. Co ciekawe w Sydney, oprocz mew i paru golebii nie zauwazylem innych ptakow. Oprocz tych i wspomnianych juz nietoperzy, jedynymi latajacymi stworzeniami jakie spotkalismy to dziko zyjace biale papugi kakadu, ktore mozna spotkac w dowolnym miejscu miasta, chociaz zdaje sie, ze ich ulubionym miejscem jest ogrod botaniczny. I gdzie tu miejsce dla naszych szarych golebii? :)





Co ciekawe, Botanical Garden jest tak pieknym i urokliwym miejscem, ze okazuje sie iz wiele zakochanych par decyduje sie na ceremonie slubna wlasnie tutaj. Podczas naszego weekendowego spaceru, bylismy swiadkami, az trzech takich wydarzen. Trzeba przyznac, ze ma to swoj klimat.



Sydney to miasto nadmorskie, jedno z glownych miast wyspiarskiego kraju – kontynentu. Czego wiec nie powinno tu zabraknac? Oczywiscie plaz. A plaze sa tu doskonale zachowane, czyste i zadbane. Sydney szczyci sie dwiema najslawniejszymi – Manly Beach i Bondi Beach. Obie to osrodki surfingu, na punkcie ktorego Australijczycy maja totalnego bzika. Na tych dwoch plazach fale sa dla nich idealne, mniej idealne do plywania. Ale jak ktos jest spragniony morskiej kapieli, a nie przepada za ubieraniem sie w pianke i smiganiem po grzbietach fal na desce, moze skorzystac z wybudowanych tuz nad brzegiem morza publicznych basenow – kapielisk z woda morska. Ciekawa to opcja, ktorej nie spotkalismy nigdzie indziej. W ogole w Sydney duzo jest odkrytych basenow, z powierzchni ktorych mozna miec widok na panorame miasta.

Na Manly wybralismy sie promem, ktorym plynie sie ok 30 minut. Tam nie zdecydowalismy sie na kapiel, oddajac sie przyjemnosci spacerowania po samej placy i okolicy. Kluczowym punktem byla wizyta w jednym z przybytkow oferujacych „fish and chips”, czyli smazona, swiezutka rybe z frytkami. Z mrozonkami oferowanymi w gazecie na ulicach Londynu nie mialo to wiele wspolnego. Za 10 AUS$ porcja byla swieza i ogromna. Kluczem do sukcesu jest zajadanie sie tym lokalnym specjalem w miejscu sprzedajacym zarazem swieze ryby. Taki wlasnie przybytek znalezlismy na Manly. Palce lizac.





Bondi Beach osiagnelismy po krotkiej podrozy kolejka i przesiadka na autobus. Ciekawe jest, ze miejskie autobusy w sydney maja limit 15 stojacych pasazerow, gdy wszystkie miejsca siedzace sa zajete i tyluz wlasnie osobnikow stoi sobie na pokladzie, autobus po prostu nie zatrzymuje sie na przystankach, omijajac czekajacych na niego delikwentow. Zadziwiajace przywiazanie do regul, jak na byla kolonie karna:) A moze to wlasnie dlatego?
Bondi to drugi glowny osrodek surfingu w Sydney i pelno tu sklepow z ubraniami i stosownym sprzetem. Wg mnie jest tu jednak duzo ciekawsza okolica niz na Manly. Bondi to zatoczka otoczona wysokimi, pionowymi klifami, na ktorych oprocz wspanialych domow mieszkalnych, gwarantujacych sypialnie z zapierajacym dech widokiem na morze (ceny tez zapewne zapieraja dech), sa pola golfowe, trasy spacerowe, czy ... cmentarz. Czlowiek mieszkajac tu moze si etak przyzwyczaic do widoku, ze nawet po smierci chce sobie zapewnic taki sam krajobraz. Trasy spacerowe ciagna sie kilometrami po okolicy, wzdluz wybrzeza i kolejnych plaz. Na Bondi nawet my postanowilismy zaliczyc kapiel w oceania, jednakze szybko ucieklismy z wody, ktora wydawala sie miec temperature naszego swojskiego Baltyku. Po nurkowaniu w wodach Tajlandii, jesienna kapiel tutaj wydala nam sie sportem ekstremalnym. Wizyte nasza zakonczylismy kolejnym postojem na fish&chips i kotlecik z krewetek. Palce lizac.







Przyznajemy sie wiec otwarcie. Naprawde uwazamy Sydney za najpiekniejsze miasto na swiecie. Chyba w zadnej innej metropolii nie podobalo nam sie bardziej, i chyba zadne inne miasto nie zrobilo na nas takiego pozytywnego wrazenia. Moge sie wiec rozpisywac na jego temat jeszcze dlugo. Sam zastanawiam sie co sprawilo, ze odnieslismy wlasnie takie, a nie inne wrazenie. Szczerze to za bardzo nie ma sie do czego przyczepic. Architektonicznie miasto jest piekne. Klimat jest bardzo przyjemny, zima nie doskwiera tak jak w Polsce, a gdy w lecie za bardzo przygrzeje, zawsze mozna wskoczyc w orzezwiajace oceaniczne fale na jednej z dziesiatek publicznych plazy, bez potrzeby wyjezdzania gdzies daleko. To wszystko sprawia, ze ludzie sa tu bardzo pozytywnie nastawieni do zycia, weseli i wyluzowani. A kto by nie chcial miec wlasnie takiego nastawienia do zycia? My bysmy chcieli:)