niedziela, 30 listopada 2008

Viva Cuba!

Male ogloszenie. Jestesmy juz na wyspie okreslanej jako goraca jak wulkan. Wszystko co o tym kraju pisza i mowia to prawda. Magiczne miejsce. Ale ja nie o tym. Internet tu drogi i chodzi jeszcze wolniej niz zolwie, wiec przez najblizsze czternascie dni na blogu wiesci raczej nie bedzie. Wszystko notuje, wiec ci co sie boja o swiezosc wrazen i odczuc nie beda zawiedzeni. Posty o Gwatemali tez mam gotowe, ale bez foto i nie ma takich co publikowac. Wszystko nadrobimy.

Pozdrawiamy z kraju rewolucji.

wtorek, 25 listopada 2008

Chicken Bus, czyli jezdzimy po Gwatemali



Wspomnialem juz o miejscowym srodku transportu znanym wsrod przyjezdnych jako "chicken busy". Nazwa bierze sie od tego, ze czesto (chociaz my na szczescie tego nie doswiadczylismy) podruzujacy nim Gwatemalczycy, jezdza w towarzystwie zywego inwentarza, jak dajmy na to kurczaki, czy inne stworzenia.
Autobusy to, jak przystalo na latynoamerykanski kraj, podstawowy srodek transportu. W wielu tutejszych krajach nie ma kolei, samoloty sa drogie, pozostaje wiec transport na kolach. O ile jednak w Peru, czy innych krajach auobusy sa czasem naprawde luksusowe, w Gwatemali jest troche inaczej. Otoz oslawione chicken busy to nic innego jak lekko podrasowane szkolne autobusy (zwane u nas swojsko gimbusami), ktore w USA i Kanadzie odeszly juz na emeryture i znalazly swoje nowe powolanie wlasnie tutaj.





Po sprowadzeniu takiego pojazdu nadaje sie mu oczywiscie lokalnego kolorytu. Znika charakterystyczny zolty lakier (czasami, gdy brak funduszy lakier zosaje jak byl), zamieniony na bardziej jaskrawe odmiany. Czesto dodaje sie roznego rodzaju wzory i malunki, nie zapominajac o odpowiednim imieniu jak np. Carmencita, Lupita, Esmeralda czy cos w tym rodzaju. Wygladu zewnetrznego dopelnia chrom, ktorego, jesli go na to stac, wlasciciel nigdy nie skapi.









Co do wnetrza to takze przechodzi ono znaczna przemiane. Podobno wymienia sie silnik na mocniejszy. Wiadomo, bez mocy daleko nie zajedzie, lub bedzie sie poruszal w zolwim tepie, a tego przeciez nikt nie chce:) Wymienia sie siedziska, na dluzsze, bo wiadomo dupsko szesciolatka nie jest takie samo jak czterdziestolatka. Dolozmy do tego polke na bagaz podreczny i obramowanie na dachu na bagaz wiekszego kalibru, przyprawmy to jeszcze odrobina (albo i przesadna iloscia) religijnych drobiazgow, nie wiem czy majacych uspokajac pasazerow, czy kierowce i mozemy wyrszac w droge. I wyruszaja, a jakze. Chicken busy sa wszedzie (jedynie na naprawde dlugich trasach wypierane sa przez publiczne mikrobusy i autobusy). Wszedzie slychac ich podrasowane klaksony i nawolywania (a jakze) pomocnikow kierowcow oznajmiajacych wszem i wobec kierunek, gdzie dany pojazd jedzie.



I to jak jedzie. Jak juz ulokujesz swoj bagaz na dachu i zajmiesz miejsce (jesli zdolasz) trzymaj sie mocno, bo kierowcy nie marnuja czasu. Gaz do dechy, wyprzedzanie na zakretach, klakson i do przodu. Wspomnialem, ze masz szczescie, gdy zajmiejsz miejsce. Ano swieta prawda. Ale nawet to gwarantuje Ci co najwyzej wzgledny komfort. Bowiem na tych lawkach przeznaczonych oryginalnie dla dwoch osob, siada zwykle co najmniej trzy. A czwarta, gdy autobus jest naprawde pelen, siedzi ci praktycznie na ramieniu. Jesli nie zdolasz zajac sobie miejsca, ty podpierasz sie na ramieniu innego szczesliwca. Z glosnikow plynie skonczna latynoska muzyka, a krajobraz przemyka za oknem. Gdy jeszcze utniesz sobie pogawedke z sasiadami, wtedy naprawde masz wrazenie, ze jestes poza domem, ze jestes w podrozy. I zaden turystyczny mikrobus nie moze sie z tym rownac. Bo wlasnie tak sie podrozuje po Gwatemali.

Antiua Guatemala i kropka



Nasza przygoda z Ameryka Poludniowa na ten rok dobiegla konca, ale nasz flirt z Ameryka Lacinska trwa nadal. Z Kolumbii polecielismy do Gwatemali, malego srodkowoamerykanskiego kraju nasaczonego gleboko kultura Majow. Przylecielismy tu w nocy i prosto z lotniska udalismy sie do polozonego w poblizu hostelu (bliskosc byla doslowna, moze jakies kilkaset metrow od pasa starowego). Szybki sen i rano zebralismy sie w dalsza droge. Stolice tym razem postanowilismy zostawic bez eksploracji, jako ze jest w Gwatemali wiele duzo fajniejszych miejsc niz ona. Jednym z nich jest Antigua, dawna stolica kraju polozona okolo godziny drogi. I ja wlasnie obralismy za nasz pierwszy cel. Droga do jego realizacji biegla na pokladzie tzw. chicken bus, czyli publicznego autobusu, ktory jest podstawowym srodkiem transportu w Gwatemali. Jest to srodek transportu tani i dostarczajacy niezapomnianych wrazen. Na tyle jest to nierozerwalna czesc krajobrazu tego kraju, ze poswiece mu oddzielny post, wiec na razie zostawmy to tak jak jest.

Zapakowalismy sie do tego autobusu prawie na srodku ulicy, gdzie wysadzila nas taksowka. Nie chcielismy korzystac z turystycznych minibusikow wozacych bialasow po calym kraju. Ich uslugi sa jakies cztery razy drozsze i nie maja w sobie nic z klimatu kraju. A wiec rozlokowalismy sie na pokladzie i po niecalej godzinie szalonej jazdy i ogluszajacej muzyki znalezlismy sie na ulicach Antiguy. Zanim wysiedlismy na dworcu (czyt. zakurzonym placu w sodku miasta) przejechalismy sie troche po ulicach i juz wtedy wiedzielismu, ze to miasto nas zaczaruje.

Szybko znalezlismy maly hostelik, ktorym zarzadzal przemily pan pamietajacy jeszcze czasy Grzegorza Lato, postac ni mniej ni wiecej tylko kojarzona w Gwatemali z Polska prawie tak jak Jan Pawel II. Pokoik okazal sie jeszcze mniejszy i to tak, ze ciezko bylo nawet zmiescic plecaki, ale nic nam nie przeszkadzalo. Bylismy na miejscu. Jako ze dzien byl jeszcze mlody ruszylismy eksplorowac miasto. Co jest dla Antiguy charakterstyczne. Otoz wszystkie, ale to wszystkie budynki tutaj sa maksymalnie jednopietrowe. Wszystkie pomalowane sa na przerozne kolory, co sprawia ze nie ma dwoch takich samych domow. Ulice sa brukowane, bez wyjaku, nie uswiadczysz tu gladkich, asfalowych autosrad. Czaru dopelniaja gorujace nad miastem stozki wulkanow: Agua, Fuego i Acatnenango. Widac je z wielu uliczek, szczegolnie ten pierwszy. Gdy patrzy sie wzdliuz ulicy, ma sie wrazenie, ze prowadzi az na sam szczyt, az do krateru.



W srodku miasta jest oczywiscie plac, ktory tradycyjnie pelni centralna role. W srodku placu z kolei, posrod laweczek i zielonych drzew jest ciekawa fontanna z figurami mlodych kobiet, trzymajacych sie za nic innego tylko jedrne piersi, z ktorych tryska woda. Ot latynoska fantazja.:)





Jak to zwykle bywa z glownymi placami latynoskich miast, znajduje sie tu rowniez katedra. Jednakze w przypadku Antiguy, budowle sakralne sa, jakby to powiedziec, wyjatkowe. Moge sie zalozyc, ze nigdzie na swiecie nie znajdzie sie takich kosciolow jak tu. Ja przynajmniej nigdzie nie widzialem i nie slyszalem, ze sa. Otoz koscioly Antiguy sa krotko mowiac w ruinie. W przypadku katedry stoi jeszcze pieknie rzezbiona fasada, za ktora... nie ma nic. Nic poza gruzami i szczatkami murow. Ale jakiez to sa szczatki!! Zwalone czesci murow, rozbite plaskorzezby i ... niebo zamiast sufitu. I takich kosciolow i calych klasztorow jest w Antigua sporo. Ktos zapyta dlaczego? Otoz gdy stolice kraju przeniesiono do Guatemala City, przenioslo sie rowniez sporo ludzi. To spowodowalo, ze nie bylo wystarczajacej ilosci mieszkancow (czyt. pieniedzy), aby utrzymac wszystkie koscioly. Trzesienia ziemi nawiedzajace ten region swiata z dokladnoscia szwajcarskiego zegarka dopelnily dziela. Upadlych murow i scian nie bylo komu i za co podniesc, wiec lezaly. I leza do dzisiaj. Zdaje sie, ze nie przeszkadza to juz nikomu. Turysci przyjezdzaja specjalnie dla nich i placa za wejsciowki. Biznes sie kreci i klimat jest wyjatkowy. Ale oczywiscie sa w miescie dzialajace i nienaruszone budowle sakralne, jak chociazby Iglesia de la Merced. Sa tez dzialajace i naruszone "czesciowo". Ale najbardziej klimatyczne i chwytajace za serce sa te, ktore zlegly pod wplywem sil natury. Co nie znaczy, ze zupelnie sie poddaly i nie funkcjonuja. W weekendy miasto zapelnia sie przyjezdnymi, a czesc z nich zjawia sie tu w jednym celu. Otoz wiele z ruin, co sobota przyozdabia sie uroczyscie i mlodzi (czasem pewnie i starzy) Gwatemalczycy mowia tam sobie sakramentalne "tak". Szczerze powiedziawszy jest to jedne z piekniejszych miejsc na slub. Bo czy kosciol musi blyszczec zlotem? Antigua pokazuje, ze nie i nawet to co zniszczone, moze byc piekne. Chodzilismy uliczkami miasta i odwiedzalismy te miejsca po kolei. Kazde inne, kazde wyjatkowe. I kazde piekne. Te koscioly zostana mi dlugo w pamieci.









Anigua to generalnie miasto, jakiego nie ma nigdzie indziej. A na pewno nie ma drugiego takiego w Gwatemali. Wielu mowi, ze Antigua to nie Gwatemala i po czesci mozna sie z tym stwierdzeniem zgodzic. Pelno tu turystow (glowenie Amerykanow) w najrozniejszym wieku. Przybyli tu albo na chwile, albo na dluzej, gdyz Antigua to mekka dla osob chcacych sie uczyc hiszpanskiego. Szkol jezykowych tu jak psow, prawie tyle samo co agencji turystycznych. Scena gastronomiczna tez jest zroznicowana jak nigdzie indziej. Zjesc mozna tu wszystko. Chcesz dobrze i drogo, nie ma sprawy. Chcesz dobrze i tanio, tez bez problemu. Chcesz w ogole jakos przekasic, smialo wpadaj. Jest tu takie zatrzesienie restauracji, kawiarni, barow i jadlodalni, ze nikt nie bedzie glodny ani spragniony. Ba, chcesz McDonalda, Burgerkinga, a moze Subway´a? Nie ma sprawy, tez sa. To zapewne zasluga przybyszow z polnocnej czesci kontynentu, za co wdzieczny im nie jestem. Ale w sumie nikomu to nie przeszkadza. Srona gastronomiczna miasta blyszczy.

Wspomnialem juz o brukowanych uliczkach i kolorowych domkach? To dodam do tego jeszcze bryczki z konmi, przyczyniajace sie do tego klimatycznego smaczku. Pewno ze turystycznie, ale bez przesady, pasuja tu bardziej niz zaprzegi na warszawskiej sarowce czy w nowojorskim Central Parku. A w dodatku prawda jest taka, ze nie widzialem, zeby jezdzili nimi "biali", a Gwatemalczycy i owszem. Nie przesadzajmy wiec.





Charakter uliczek psuja troche wszechobecne samochody (do tego jeszcze calkiem nowoczesne, za starego cadillaca nikt by sie nie obrazal), ktore wjada w kazdy krajobraz i ujecie. Praktycznie nie da sie ich uniknac, ale to juz cena nowoczesnosci i rozwoju. Nowe marki swiadcza przeciez, ze kraj sie rozwija, a ludziom zyje sie lepiej. Przynajmniej niektorym.

Dni uplywaly nam tu spokojnie i bez pospiechu. Kolo naszego hosteliku znalezlismy tania i baardzo dobra jadlodalnie, do korej w czasie lunchu przybywaly tlumy. Stalismy sie tu stalymi klientami. Codziennie przechadzalismy sie po uliczkach poznajac coraz to nowe zaulki. Zachodzilismy do sklepikow i na bazar, gdzie podziwialismy fantazyjne kolory gwatemalskich pamiatek. Ja szczegolnie upodobalem sobie kosciotrupki, czyli kolorowe rzezbione szkielety, ktore symbolizuja tu dzien zmarlych, 1 listopada. Niestety nie dalismy rady przyjechac tu na samo swieto, ktore jest w tym kraju atrakcja sama w sobie. Ta feria kolorow na bazarze i stoiskach z pamiatkami az razi w oczy i bardzo przypomina Meksyk. Jakbysmy mieli dodatkowe walizki i wracali stad prosto do Polski, mozecie mi wierzyc, juz na Okeciu bylibysmy w stanie otworzyc niezly kramik. A tak obkupilismy sie tylko troche. I plecy pod ciezarem beda sie uginac.



Niesamowita przygoda jaka mozna przezyc w tym miescie jest wycieczka na jeden z trzech czynnych wulkanow w Gwatemali - Pacaya. Znajduje sie on jakies poltorej godziny busikiem od Aniguy. Mozna sie na niego wspiac i na wlasne oczy zobaczyc plynaca lawe. Nie moglismy przegapic takiej okazji. Zdecydowalismy sie na wieczorny wypad, podczas korego wspina sie jeszcze za swiatla dziennego, ale schodzi z wulkanu juz po ciemku. Nie za bardzo wiedzielismy, czego sie spodziewac. Poznani po drodze ludzie, zdecydowanie polecali to przezycie, bo w koncu jak czesto mozna sprobowac wsadzic patyk w plynaca lawe? Cala zabawa jest jednak troche meczaca. Najpierw ta jazda mikrobusem. Gdy dojechalismy na miejsce, nadszedl czas wspinaczki. Najpierw spokojnie, przez troche przypominajaca dzungle roslinnosc. Po okolo czterdziestu minutach krajobraz zaczal sie zmieniac. Z poczatku ziemia pod nogami zaczela troche bardziej skrzypiec i przybrala mocno czarny kolor. Po dalszych kilkunastu minutach, zielone grzewka i krzewy nagle znikaja i oczom ukazuje sie iscie ksiezycowy krajobraz. Po lewej stronie wysokie, strome zbocze z sypkiego popiolu, po prawej taki sam spadek i kosmicznych ksztalow skaly. Skaly, albo wielkie glazy koksu,s topionej i zastygles skaly. Wrazenie niesamowite. Ale trzeba sie wspinac dalej. Popiol unosi sie przy kazdym kroku, skaly robia sie coraz osrzejsze, buty sie zapadaja. I jest coraz stromiej. Po poltorej godzinie od startu nagle czujesz, ze robi sie cieplej. Duzo cieplej i nie jest to efekt wysilku. Temperatura rosnie, a to znaczy, ze jestesmy juz blisko celu. Przez dziury w podlozu mozna juz gdzieniegdzie dostrzec emanujaca ze srodka czerwien. Jakbys patrzyl do srodka kominka, tylko ze tym razem chodzisz po tym. Takie okna piekiel. I nagle oczom ukazuja sie czerwone potoki lawy. Jest jeszcze cieplej i zastanawiasz sie, czy aby nie roztopia Ci sie buty, skoro skala moze, to czemu nie trzewiki:) Na szczescie tak zle nie jest, chociaz wulkaniczne skaly, po ktorych chodzimy nie naleza do najzimniejszych. W koncu udaje nam sie zblizyc do tego swoistego potoku, do ktorego wcale nie chcialbym wskoczyc. Wrazenie niesamowite i ciezko to opisac. Lawa po prostu leniwie plynela sobie w dol tworzac coraz to nowe wzory, nowe krajobrazy. Nie da sie tam dlugo wytrzymac i po paru minutach schodzilismy juz spowrotem. Wracajac, gdy zrobilo sie juz zupelnie ciemno, mozna bylo zobaczyc odznaczajacy sie lekko na tle nieba stozek wulkanu. Plynely po nim czerwone rzeki, czerone na czarnym tle. Uhh diabelski widok.











Cale to doswiadczenie jest bardzo skomercjalizonane, razem z toba wspinaja sie dziesiatki innych ludzi, a zeby zrobic sobie zdjecie przy lawie, trzeba czekac prakrycznie w kolejce. Ale w inny sposob, samodzielnie nie da sie tego zrobic. Potrzebny jest przewodnik. A doswiadczenie jest warte polecenia. Warto, oj warto.

Antigua to miasto, w ktorym mozna przesiedziec tygodnie i nie miesc dosc. Nic dziwnego, ze tyle osob tu przyjezdza. Troche nam przyponinalo kolumbijska Cartagena z ta jednak roznica, ze tam piekna byla tylko historyczna czesc miasta, tutaj magiczne jest kazdy zakret, kazda uliczka, kazdy dom. Bo Antigua to magiczne i wciagajace miejsce. I niech tak zostanie.

sobota, 22 listopada 2008

Zona Caferera, czyli obledny swiat kolumbijskiej kawy



Medellin opuscilismy jakos tak z lekkim sercem. Kolumbie bedzie zal zostawic, Medellin jakos nie. Bylismy, widzielismy i ok. Moze nie poznalismy go dostatecznie, a moze po prostu mielismy dosc miast. W kazdym badz razie wsiedlismy w autobusik i ruszylismy do Manizales, jednego z glownych miast kolumbijskiej Zona Cafetera - strefy, w ktorej kumuluja sie uprawy tego magicznego ziarna. Juz sama podroz, ktora odbywalismy dla odmiany przy swietle dziennym, dostarczyla nam wielu wrazen emocjonalnych. Droga z Medellin do Manizales to chyba jedna z najpiekniej polozonych tras, ktorymi mozna sie przemieszczac. Zielone wzgorza otaczaly nas ze wszystkich stron, niska roslinnosc i gdzieniegdzie wystajace strzeliste palmy. Palmy to zawsze bylo moje ulubione drzewko, kojarzace sie z wakacjami, wyprawami w cieple rejony swiata. Zwykle rosly sobie na nadmorskich promenadach, w czasie tej podrozy awansowaly do calych lasow, teraz polaczyly sie w jeden wielki malowniczy obraz. Widoki, ze po prostu palce lizac. A jak sie okazalo, dalej wcale nie bylo gorzej. Do Manizales dotarlismy po poludniu i to miasto nalezy wylaczyc z czesci tekstu opiewajacego w zachwyty. Ot zwykla miescina, nic specjalnego. Dotarlismy do jednego z hosteli, ktory okazal sie calkiem podobny do lokum w Medellin. Prawie jeszcze z plecakiem na plecach rozpoczelismy wypytywanie wlasciciela o mozliwosci zwiedzenia plantacji kawy. Wzruszeniem ramion zbylismy propozycje wypadu do Parque Nacional de los Nevados, pod ktora to nazwa kryje sie po prostu wspinaczka po osniezonych szczytach wulkanow lezacych gdzies w okolicy. Nas interesowala kawa. To wszystko w koncu nazywa sie Zona Cafetera, a nie nevada, czyz nie? Mily czlowiek oswiadczyl, ze skoro tak, to poleca wypad do miejscowosci Chinchina i dalej do Hacienda Guayabal, czyli jednej z lokalnych plantacji (tzw. finca). Podobno ci goscie, ktorzy sie tam wybierali bardzo sobie chwalili to doswiadczenie, a skoro tak to i on poleca. Stwierdzilismy ze ok, czemu nie, w koncu po to tu przyjechalismy. W wyborze utwierdzil nas tez fakt, ze przewodnik Lonely Planet nawet sie nie zajaknal o tej okolicy, wiec mielismy nadzieje na prawdziwie autentyczne doznania. Dnia dopelnilismy sobie obiadkiem, oraz wizyta w supermarkecie, gdzie dokonalismy zakupow o charakterze sniadaniowym.

Zerwalismy sie rano, gdyz wg naszego gospodarza, zeby zalapac sie na wycieczke po plantacji, do finci powinnismy dotrzec przed godzina jedenasta, najpozniej dwunasta. Po szybkim sniadaniu zapitym darmowa kawa (to jakis taki zwyczaj w kolumbijskich hostelach, kawe daja za darmo) udalismy sie na dworzec autobusowy. Tam dotarlismy w odpowiednim momencie, bo akurat zostaly dwa miejsca w busie udajacym sie do Chinchiny. Ruszylismy niedlugo pozniej. Przez niewiele ponad godzine przemierzalismy znowu trase biegnaca przez pieknie zielone wzgorza, gesto pokryte juz uprawami kawy. Po dotarciu do Chinchiny musielismy przejsc pare ulic, zeby dostac sie na postoj bardziej lokalnych mikrobusow. Te odnalezlismy szybko i po dokladnym wywiedzeniu sie za ilez to minut ruszamy, znalezlismy jeszcze czas na maly spacer po rynku i uraczenie sie swiezo wycisnietym sokiem z mandarynek. Pychota. Krotko po godzinie jedenastej, gdy kierowca zdazyl sie juz nagadac ze wszystkimi znajomymi i jednoczesnie zapakowac do pelna swoj pojazd, ruszylismy do Guayabal. Droga nie byla dluga, a po jakichs dwudziestu minutach pomocnik kierowcy (obraz powszechny w latynoamerykanskich srodkach transportu masowego, odpowiedzialny za zbiorke stosownych oplat i nawolywanie potencjalnych klientow) dal nam znac, ze czas wysiadac. Kilka ponadeptywanych stop dalej bylismy w Guayabal. Teraz trzeba bylo znalezc haciende. Samo miasteczko, a wlasciwie wioska byla senna i spokojna, co prwdopodobnie wynikalo to z faktu, ze byla niedziela. Mieszkancy milo nam jednak wskazali droge prowadzaca na wzgorza jako szlak do celu. Po kilkunastu minutach wspinaczko-spaceru droga obramowana pieknymi palmami dotarlismy do wrot Hacienda Guayabal.





Z grubsza byl to spory bialy dom z basenem, wokol pusto, zywego ducha. Po wtargnieciu do srodka znalezlismy w kuchni jakas biedna kobiecine, ktorej zadalismy konkretne pytanie. Wyprawa w swiat kawy aktualna, czy nie? Okazalo sie, ze jak najbardziej, prosze sobie usiasc i poczekac. Rozgoscilismy sie wiec i czekalismy na przybycie naszego przewodnika. W miedzyczasie zapisalismy sie w annalach odwiedzajacych wpisujac swoje dane do ksiegi i kilkakrotnie literujac nasze nazwiska wspomnianej pani, ktora uparcie starala sie przedyktowac je komus przez telefon. Po co nie wiedzielismy. Czekalismy, czekalismy i czekalismy. Jak to w Amerycie Lacinskiej, nic nie dzieje sie ze zbytnim pospiechem, wszystko spokojnie, w swoim czasie. Po jakichs czterdziestu minutach zjawil sie nasz przewodnik, a wlasciwie przewodniczka, za ktora ruszylismy w magiczny swiat kawy - w droge od ziarenka do filizanki.

Karolina, a w zasadzie Carolina, bo tak sie nazywala, zaczela zapoznawac nas z tym procesem od zupelnych podstaw. Przy okazji wspomniala, ze na plantacji uprawiaja tez banany (dokladnie platany, czyli zielona odmiane sluzaca do gotowania), limonki, kakao, kukurydze i inne rzeczy. A to dlatego, zeby w roku, gdy nie ma dobrych zbiorow, plantacja rowniez przynosila pieniadze. Trzeba przyznac, ze dobre podejscie do biznesu. Dalej okazalo sie, ze finca w ktorej bylismy pracuje jedynie z odmiana kawy zwana tutaj "variedad Colombia". Dowiedzielismy sie o roznicach w uprawie tej kawy i dajmy na to arabica, ktora potrzebuje cienia i ktorej krzewy sa znacznie wyzsze. Okazalo sie, ze na potrzeby plantacji ziarna do zasadzenia skupowane sa jedynie w kolumbijskiej federacji kawy (lub jakos tak sie nazywajacej organizacji), ktora bada ziarna i sprzedaje plantatorom tylko te najlepsze. Pozwala to ograniczyc "odrzuty" do jednego procenta ogolnych sadzonek! Co wiecej, odmiana uprawiana w Guyayabal jest specjalnie wyselekcjonowana dla tej okolicy, wyrozniajacej sie specyficznym mikroklimatem (rowniez wieczna wiosna).

Na pierwszy rzut poszlo spotkanie z malutkimi sadzonkami, czekajacymi dzielnie na swoja kolej. Ale na poczatku i tak bylo ziarenko. To ziarenko wsadza sie do ziemi, przykrywa folia przed sloncem, nawadnia i czeka. Po siedmiu dniach wyrasta lodyzka, ktore to pedki wyciaga sie juz na swiatlo dzienne. Po kilku dniach przesadza sie je do woreczkow foliowych i w rzedach usadza pod spryskiwaczami pozwalajac im kontynuowac rosniecie. Wtedy dokonuje sie tez pìerwsza selekcja, mianowicie do zasadzenia na plantacji nadaja sie tylko "kobitki", podczas gdy meskie pedki sa wyrzucane jako nie dajace plonow. Ot natura. Co wiecej, pedy musza byc proste jak strzala i tak rosnac, poskrecane tez sie eliminuje. I tak te roslinki sobie dojrzewaja az osiagna wiek trzech miesiecy. Wtedy i tylko wtedy mozna je zasadzic na wzgorzach plantacji i czekac dwa lata na pierwszy plon. Cierpliwym trzeba byc. Gdy przegapi sie ten moment, pozniej sadzonki juz sie nie nadaja do niczego i przepadaja. Aby nie marnowac ziemi i czasu, pomiedzy tymi wczesnymi sadzonkami sadzi sie kukurydze, ktorej zbiory dadza jakies fundusze, a zbutwiale resztki uzyznia ziemie dla kawki. Zycie calej roslinki liczy sie w cyklach siedmioletnich. Po pierwszej siedmiolatce scina sie caly krzak i czeka na odrosniecie. Po kolejnej scina sie znowu, ale nizej. Po 21 latach dany krzak jest wycinany w pien i konczy swoje zycie.





Odmiana kawki, ktora rosnie w Guayabal potrzebuje duzo slonca i ma go pod dostatkiem. Jak wiadomo, aby moc zebrac plon, owocki musza dojrzec i byc czerwone. Tylko takie sie zbiera. Carolina chwalila sie, ze dajmy na to w Brazylii zbiera sie kawe jak leci, ta dojrzala i czerwona i ta zielona, ktorej jeszcze by sie z tydzien przydal. Tu, w Kolumbii, wszystko zbiera sie recznie wyluskujac z krzaka tylko czerwone "grona". Krotko mowiac wydaje sie, ze zbieracze tutaj maja ciezsze zycie. Te czerwone kuleczki laduje sie dalej do wielkiego zbiornika, z ktorego, bedac jednoczesnie obrane z zewnetrzenej warstwy, wpadaja do zbiornikow z woda. Te ziarna ktore opadaja na dno sa dobrej jakosci i beda pozniej eksportowane. Te ktore plywaja na powierzchni sa odlawiane i tworza tzw. kawe krajowa, gorszej klasy. Te z dna sa plukane z otaczajacego ziarenko miodu i odlawiane. Lupinki i miod sa oczywiscie wykorzystywane do nawozenia ziemi. Nic sie tu nie marnuje. Tak wymyte ziarna laduja dalej w piecu, w ktorym sa suszone i nastepnie ladowane do workow. Tymsamym produkcyjny proces w tej fince dobiega konca. Dalej worki kawy sprzedawane sa do wspomnianej juz korporacji, ktoraje kawe wypala i eksportuje.









Oczywiscie finca Guayabal wypraza tez swoja kawke, ale w malej skali i w zasadzie na wlasny uzytek. Mielismy okazje przyjrzec sie temu procesowi, nawachac wspanialego aromatu i napic swiezutkiej kawki prosto z plantacji. Zakupilismy rowniez mala paczuszke w celu delektowania sie po powrocie. Wtedy tez okazalo sie po co wspomniana juz pani tak drobiazgowo zapytywala nas o nasze nazwiska. Otoz wreczono nam stosowne imienne dyplomy poswiadczajace, ze odbylismy magiczna podroz od ziarenka do filizanki.:) Szkoda, ze nie wspomina o siedmiu potach wylanych podczas przechadzania sie po tych wzgorzach przy tej temperaturze. Ci zbieracze to naprawde nie maja latwego zycia.



Ogolnie wizyta w Guayabal byla jedna z najlepszych wycieczek jakie mielismy okazje zaliczyc. Zwlaszcza, ze ten wypad sami sobie zorganizowalismy. Przyjeto nas tu wyjatkowo mile (degustacji kawy towarzyszyly pyszne lody), okolica byla przepiekna i jakbysmy tylko wiedzieli, ze mozna tam spedzic noc (a jakze, wynajmuja tez pokoje) bez wachania nie zostawalibysmy w Manizales, tylko nocowali tu. Spokoj, cisza, piekno natury i wysmienita kawa. Czego chciec wiecej? Nasz pobyt przedluzylismy jeszcze o obiadek, ktory takze okazal sie wyjatkowo smaczny. Nastepnie przemili gospodarze podrzucili nas do Chinchiny skad moglismy juz zlapac powrotny autobus.

Powrot uczcilismy i dzien zakonczylismy jeszcze wizyta w kawiarni Juan Valdes. Bo dobra kawka to dobra rzecz.

Nastepnego dnia udalismy sie w droge powrotna do stolicy, skad wkrotce odlecielismy ku kolejnej przygodzie - spotkaniu z Ameryka Srodkowa i Gwatemala.

czwartek, 20 listopada 2008

Medellin, czyli miasto Pabla E.

Nie dalo sie tego nie zrobic. Bedac w Kolumbii trzeba bylo zawitac do Medellin, stolicy stanu Antioquia. Mozna sobie wiele wmawiac, ze kultura, ze Fernando Botero, ze miasto wiecznej wiosny, ale i tak sporej czesci ludzi (pewno w wiekszosci mezczyznom) Medellin kojarzyc sie bedzie z najslynniejszym kartelem narkotykowym i osoba jego szefa - Pablo Escobara.

Najpierw moze jednak konkrety. Do Medellin zjawilismy sie na krotko, gdyz tylko na jedna noc. Przyjechalismy o swicie i nastepnego dnia pojechalismy dalej. Medellin to spore miasto rozlozone w dolinie pomiedzy zielonymi wzgorzami. Jest rozlozyste i to calkiem. Z jednego konca do drugiego ciagnie sie niemilosiernie. Ale pierwsze wrazenie wywarlo nadzwyczaj pozytywne. Nasz hostel znalazl sie w milej mieszkalnej dzielnicy o nazwie Suramerica. Byl to typowo backpackerski przybytek z mnostwem mlodych ludzi i wyluzowana atmosfera. Trafilismy tam akurat w piatek, wiec zalapalismy sie tez akurat na cotygodniowego grilla i darmowe kielbaski. Polacy to wiedza jak sie zakrecic:) No wiec przyjechalismy i z racji napietego planu ruszylismy na miasto. Na swoje usprawiedliwienie moge powiedziec to, ze generalnie nie spodziewalem sie w Medellin niczego zwiazanego z kultem zmarlego don Pablo Emilio Escobara Gavirii. Nie spodziewalem sie, ale w czasie dlugiej drogi na dworzec autobusowy w Cartagenie dzielilismy taksowke z pewnym Argentynczykiem, ktory niedawno bawil w stolicy Antioqui i nieopacznie wspomnial, ze maja tu cos takiego jak wycieczki sladami Ecobara. Oczywiscie zainteresowalem sie niepomiernie. Moje oczekiwania nieco ostudzila pracownica hostelu, ktora przedstawila nam wiele atrakcji Medellin, ale nie wspomniala o zmarlym Escobarze. Na pytanie o niego, odpowiedziala, ze to zla historia miasta i nie ma sie co tym zajmowac. Przytaknalem i zapomnialem o sprawie. A przynajmniej udalem zobojetnienie. Zostawiajac wiec na chwile narkotykowego barona udalismy sie na spotkanie atrakcji oferowanych nam przez miasto.
Metrem, a wlasciwie nadziemnym pociagiem udalismy sie do centrum. Wysiadlszy z tego srodka transportu rozpoczelismy przemieszczanie sie po glownych atrakcjach miasta. I tu pierwszy zawod. Otoz centrum znacznie roznilo sie od spokojnej i zielonej dzielnicy mieszkalnej, od ktorej zaczelismy. Bylo glosno, duszno i bardzo cieplo. Okolica przypominala jeden wielki latynoamerykanski pasaz handlowy, co generalnie do naszych ulubionych doznan nie nalezy. Trzeba oddac miastu co jego, a mianowicie w Medellin nie zachowalo sie wiele starych, kolonialnych budynkow, ktore legly w gruzach juz jakis czas temu, czy to w wyniki dzialan natury czy czlowieka. Znalezc mozna rodzynki w postaci placykow z kosciolkami, ale sa one tak male, ze az nie przystaje. Otoczone to wszystko jest "nowoczesna" architektura. Nic ciekawego, naprawde.



Udalismy sie zatem w kierunku Muzeum Antioqui polozonego przy Plaza Botero. Kto czytal tekst o Bogocie, moze kojarzyc to imie. Otoz artysta, o ktorym wtedy wspominalem - Fernando Botero, pochodzi wlasnie z Medellin i juz za zycia dorobil sie swojego placu. Plac ten jednak jest dosc szczegolny, gdyz zdobia go cudne rzezby autorstwa mistrza, podarowane ukochanemu miastu. W samym muzeum takze jest cale pietro mu poswiecone i tam tez spedzilismy troszke czasu chlonac jego specyficzna sztuke. To trzeba zaliczyc na plus.







Ale co dalej? Polazilismy jeszcze troche, pomeczylismy sie przepychajac pomiedzy ludzmi, a aparatu i tak nie bylo po co wyciagac. Udalismy sie wiec na poszukiwanie przewodnika po Kubie, bo krotko mowiaz wydanie angielskojezyczne okazalo sie dla nas juz od jakiegos czasu nie do zdobycia. Tak tez bylo i tutaj. Wszystko po hiszpansku. Jak trzeba bedzie to i z takim damy rade. Czlowiek nowoczesny dogada sie w kazdym jezyku. Ale, ale minelo dopiero pol dnia, a nam sie skonczyla wena. Wycieczek sladem don Pablo nigdzie nie bylo, a w informacji turystycznej wspomnieli tylko o polozonym cztery godziny drogi od miasta ranczo Escobara. No i o jego grobie. Okazalo sie, ze te wycieczki to calkiem podziemne przedsiewziecie, cos prawie jak narkohandel:) Polak jednak potrafi. Zagadnelismy wiec jednego z wynudzonych taksowkarzy, ktorego wiek wskazywal na znawce historii miasta, czy aby nie zna miejsc zwiazanych z wielkim narco baronem i czy nie zechcialby nas po nich oprowadzic. I owszem znal. Po uzgodnieniu zadowalajacej obie strony ceny udalismy sie w miasto. Na pierwszy ogien poszlo miejsce, w ktorym Pablo Escobar zakonczyl swoja ucieczke przed sila sprawiedliwosci i w ktorym po feralnym telefonie do syna, wytropila go policja i krotko mowiac upolowala. Kierowca pokazal nam stosowna uliczke i budynek, na dachu ktorego skonczyl zycie uznawany swego czasu za siodmego najbogatszego czlowieka na swiecie wg miesiecznika Forbes boss. Notabene miejsce to bylo niedaleko naszego hostelu, no umiarkowanie niedaleko.
Nastepnie udalismy sie w dluuga podroz przez miasto na cmentarz, na ktorym don Pablo aktualnie przebywa. Przebywa albo i nie. Wielu mieszkancow Medellin uwaza bowiem, ze Escobar caly czas zyje (cos jak Elvis), co wiecej wielu uwaza go za swietego i czyniacego cuda. W swoim czasie biednym owszem i czynil cuda. Oni nie zapomna mu, ze za swoje pieniadze wybudowal cala dzielnice, dwa tysiace domow (wg taksowkarza), szkoly, boiska etc. Byl swego rodzaju dobrodziejem miasta, glownie dla biednych. To oni wybrali go przeciez do parlamentu. Po drodze na cmentarz, nasz kierowca opowiadal nam rozne historie i pokazywal gdzie to nie wybuchla bomba podlozona przez ludzi kartelu, gdzie to uzbrajali samochody, ktore to budynki i ulice nalezaly do niego i ile to nie placil swoim ludziom za zabicie policjanta. Ot takie sobie opowiesci o zwyczajnym miescie:) Grob Escobara zobaczylismy, ale czy on tam spoczywa, czy nie to juz pozostawiamy bez odpowiedzi. Kierowca pokazal nam pozniej jescze rozne budynki, w tym te w ktorych rzekomo Escobar mieszkal, w ktorych mial zlote kible i pod ktorymi przekopal tunele, by latwo sie wydostac niezauwazonym. Ile w tym prawdy ciezko powiedziec. Na pewno nasz taksowkarz mial nas, a zwlaszcza mnie za walnietych gringo interesujacyc sie dziwnymi rzeczami. Zapewnie mial wiele racji, ale z drugiej strony trzeba przyznac, ze wycieczki sladem najslawniejszego barona narkotykowego maja przyszlosc i sa w tym niezle pieniadze. Pewnie nie takie jak w kokainie, ale zawsze:)



Dzien nasz skonczylismy wspomniaym juz grillem i rozmowa z poznanym w hostelu reprezentantem naszego skromnego narodu. Dawno juz nie spotkalismy Polakow po drodze.

A nastepnego dnia ruszylismy w chyba najbardziej malownicza trase, jaka przyszlo nam jechac. Udalismy sie do Manizales, stolicy kolumbijskiego przemyslu kawowego i Zony Cafetery.

poniedziałek, 17 listopada 2008

Cartagena - karaibska perla Kolumbii



Kto z Was bawil sie w gry komputerowe pod koniec lat osiemdziesiatych lub na poczatku dziewiecdziesiatych XX wieku (dajmy na to na nieodzalowanym Commodore) ten pewnie zetknal sie w wysmienita gra o nazwie "Pirates". Bylo sie tam takim malym, zbudowanym z pikselowych kwadracikow zeglarzem plywajacym po morzach i oceanach i lupiacym
krolewskie galeony. Sekret lezal w dowiedzeniu sie do ktorego miasta portowego, w danym dniu przyplynie ow statek ze zlotem. Mnie, jako jedna z kilku, w pamieci utknela nazwa pewnego miasta w Kolumbii - Cartagena.

To zalozone w pierwszej polowie XVI wieku portowe miasto bylo jednym z glownych portow hiszpanskiego imperium kolonialnego. Wiazaly sie z tym przywileje i zagrozenia. Zloto, srebro i inne metala opuszczaly Ameryke Poludniowa miedzy innymi przez te bramy. Naplyw pieniedzy i moznych sprawial, ze miasto kwitlo i tworzyla sie przepiekna architektura. Dramatycznie rosnace bogactwo przyciagalo jednak rownoczesnie przerozne charaktery. To sprawilo, ze juz trzydziesci lat po zalozeniu, Cartagena po raz pierwszy zostala zlupiona przez piratow. I od tej pory hisotoria tego miejsca nierozerwalnie wiazala sie z historia jednookich osobnikow o drewnianej nodze i papudze na ramieniu. Wsrod gwiazd korsarstwa, ktorej udalo sie opanowac miasto byl nie kto inny jak rowniez sir Francis Drake.

Trudno jest byc w Kolumbii i nie przyjechac do Cartageny. Wydaje sie, ze wszyscy odwiedzajacy ten kraj musza tu zawitac. Zawitalismy i my. Trzeba od razu nadmienic, ze dzisiaj Cartagena to jedno ze sporych miast, liczace ponad milion mieszkancow. Biorac to pod uwage, ciezko spodziewac sie, ze cale miasto bedzie wygladalo jak za dawnych czasow. Rozciagnelo sie ono znacznie i sama podroz z dworca autobusowego do Centro Historico zajmuje sporo czasu. Ale gdy przebrnie sie przez te kilometry "codziennosci" i dotrze sie do tej historycznej czesci, juz na pierwszy rzut oka widac, dlaczego to miasto jest tak popularne. Cartagena to po prostu prawdziwa perla kolonialnej architektury. Uliczki i budynki zachowaly sie czasami w malo zmienionym od XVI wieku stanie. Domy pomalowane sa w najrozniejsze kolory, balkony obwieszone kwiatami goruja nad glowami, podczas gdy na ulicach tetni zycie. Po Centro Historico Cartageny mozna przechadzac sie przez wiele dni chlonac kazdy skrawek tego pieknego miejsca.









To ze Cartagena stala sie tak popularna wsrod piratow sprawilo, ze odpowiednie wladze wydaly majatek na wzmocnienia i ochrone portu. Do dzisiaj historyczne zabudowania miasta otoczone sa naznaczonymi znakiem czasu i morska bryza murami, z ktorych caly czas stercza lufy armat wypatrujace wrogich statkow. Mozna sie po tych murach przechadzac, probujac okrazyc miasto. Po jednej stronie morze i przypominajacy hawanski - malecon. Z drugiej historyczne zabudowania, a w oddali wspolczesna Cartagena.





Jedna z potezniejszych budowli obronnych jest Castillo de San Felipe, gorojacy nad miastem fort, ktorego zadaniem byla obrona hiszpanskich skarbow. Rozposciera sie z niego niesamowity widok. Z jego murow widac zarowno kolonialne, kolorowe budyneczki, jak i nowoczesne wiezowce migaczace w oddali - znak nowej Cartegany. Przechadzalismy sie po jego korytarzach, wzdluz grubych murow przenoszac sie w czasie (o ile nie liczy sie widokow, bo wiezowce i samochody to jednak znak naszych czasow). Fort jest potezna budowla i biorac pod uwage ilosc strzelnic, armat i innych umocnien mozna zaryzykowac stwierdzenie, ze swoja role pelnil dzielnie i odstraszal nieproszonych osobnikow.









Tuz obok znajduje sie dosc niecodzienny pomnik, mianowicie Monumento a los Zapatos Viejos (Pomnik na czesc starych butow). Dwa wielkie trzewiki, do ktorych mozna wlezc i zniknac:) Pomnik ten zostal wzniesiony na czesc kartagenskiego poety don Luisa Carlosa Lopeza, w ktorego sonecie na czesc miasta, wlasnie stare buciska znalazly swoje miejsce. Zlapala nas w tej okolicy niesamowita ulewa, przy czym buciory odmowily nam oslony. Woda lala sie z nieba jak z prysznica, ale na szczescie znalezlismy schronienie pod daszkiem rozstawionym z okazji jakiejs przyszlej imprezy i czekalismy tam razem z kilkoma innymi lokalnymi ocalonymi. Lalo klasycznie jak w tropikach, co biorac pod uwage niezbyt rowne kolumbijskie uliczki spowodowalo, ze przypominaly one bardziej kanaly i pole do testowania amfibii. Ot taki koloryt mieszkania w tropikach. Raz slonce, raz deszcz. Ale zawsze cieplo.



Co tu duzo mowic. Nas to miasto urzeklo. Zakochalismy sie w nim od pierwszego wejrzenia. Po pobycie w Tagandze bylismy znowu spragnieni kulturalnych i architektonicznych doznan i Cartagena zaoferowala nam ich az nadto, zwlaszcza tych drugich. Zakotwiczylismy tuz na obrzezach centrum historycznego, w miejscu, ktore chyba jeszcze nie do konca zostalo odrestaurowane. Niektore budynki przypominaly bardziej rozpadajaca sie powoli Hawane, niz okolice rozposcierajaca sie juz kilkaset metrow dalej (nomen omen, zaraz na rogu byl bar Havana, niestety nieczynny). To kolejny dowod na kontrasty w miastach latynoamerykanskich. Czesc sie odbuduje, odrestauruje i zachowa, a reszta jakos bedzie wygladac. Czasami to sie sprawdza, czasami nie. Jednak po przejsciu tych kilkuset metrow wchodzilo sie przez wspomniane juz warowne mury i ladowalo jakby w przeszlosci. W swiecie kolonialnych panow i piratow, dorozek konnych i armat. W tym momencie moze troche koloryzuje, ale naprawde wszystko wyglada tam niesamowicie. Oczywiscie jezdza tam samochody, ludzie normalnie pracuja, dzieciaki chodza do szkol i zycie toczy sie w normalnym tempie. Ale za to w jakim entourage`u :)





Pewnie macie mnie ochote zamordowac, ze znowu pisze tylko o architekturze, ale no naprawde, to jest glowna atrakcja tego miasta. Te budyneczki, kolory, uliczki i zycie sie na nich toczace. To jest to co przyciaga tu tylu ludzi. Do kolorowych domow pasuja kolorowo ubrane, kreolskie sprzedawczynie owocow, ktore nie wiem czy ubieraja sie tak na codzien, czy po prostu dla turystow. Tak, czy siak wygladaja niesamowicie a salatka owocowa, ktora mozna od nich zakupic tez jest smaczniusia. Zakupujesz taka miseczke swiezych owocow i siadasz sobie na lawce w Parque Bolivar, razem z popijajacymi kawusie dziadkami, grajacymi na gitarach mlodziakami, opedzajac sie od czasu do czasu od namolnych sprzedawcow dupereli.



Zamiast owocow moze posluzyc tez cygarko, kolumbijskie oczywiscie, ktore okazalo sie niczego sobie. Co ciekawe trzeba sie bylo niezle narozgladac, zeby znalezc te wytwory lokalnego przemyslu tytoniowego. Ha, gdy juz udalo mi sie takowe zdobyc stalem sie latwym celem dla sprzedawcow lipnych kubanskich cygar, namietnie zaczepiajacych turystow na ulicach starego miasta. Jako ze aromat palonego tytoniu roznosil sie w przestrzeni kilku metrow od mojej osoby, zostalem zidentyfikowany jako palacz, a co za tym idzie potencjalny kupiec. Bez przesady, cygara z lisci bananowca nie kupie:) Kolumbijskiego jednak sprobowalem. Zaliczone.

Nasze dni w Cartagenie nie byly jakos specjalnie aktywne. Rano sniadanko w postaci zakupionych w piekarnio-ciastkarni roznego rodzaju bolek przy akompaniamencie swiezego soczku pomaranczowego. Po tym odzywczym posilku nastepowalo przechadzanie sie po Centro Historico w poszukiwaniu duchow przeszlosci. Gdy spragnieni bylismy terazniejszosci, wpadalismy na kawke do Juana Valdeza, ktorego oczywiscie udalo nam sie zlokalizowac. Zwiedzanie trzeba zawsze zaczac od rozmieszczenia na mapie podstawowych punktow odniesienia, w tym ulubionej kawiarni oczywiscie. Po wzmocnieniu mala czarna wracalismy na szlak rozgladajac sie uwaznie i chlonac kazdy zakamarek. W miedzyczasie byly tam jakies obiadki i inne rzeczy majace na celu dodanie nam sil witalnych.

Cartagena jest uwodzicielsko piekna, ma swoj charakter i pozwolcie, ze posluze sie tandetnym stwierdzeniem, kazdy znajdzie tu cos dla siebie. Jedyne co trzeba to tu przyjechac. Prosze sie zatem pakowac i w droge.