wtorek, 12 maja 2009

Podroze z Globtroterem - Radio PIN

Naszej medialnej przygody ciag dalszy.

Tym razem dziekujemy za zaproszenie Roderykowi Wieckowi, ktory cieplo przyjal nas w Radiu PIN. "Podroze z Globtroterem" to jedna z naszych ulubionych audycji i czesto sluchamy jej przy niedzielnym sniadanku. Moze i godzina 11.00 to pozno jak na pierwszy posilek, ale niedziele rzadza sie swoimi prawami.

A oto i co mielismy do powiedzenie:



Wiecej ciekawych archiwalnych edycji "Podrozy z Globtroterem" i informacje o samym programie znajdziecie na stronie internetowej Radia PIN:
http://www.radiopin.pl/audycje/9/Podroze_z_globtroterem

Pozdrawiamy

piątek, 3 kwietnia 2009

Na falach radiowych

Dziekujemy Kubie Kukli za zaproszenie do wystepu na falach Polskiego Radia Euro.
Bylo to nasze pierwsze spotkanie z radiem, wiec nie obylo sie bez emocji.
Co wiecej, okazalo sie, ze radio Euro jest takim specyficznym miejscem, gdzie nie tylko cie slychac, ale i widac. Ha! Nagrania wideo z zaskoczenia nie wybacze:) Moglem sie chociaz uczesac.

No a jak ktos chce tego wszystkiego co mielismy do powiedzenia posluchac i co gorsza zobaczyc :) , zapraszamy na strone

http://www.polskieradioeuro.pl/ZobaczCoSlychac.aspx?fld=20080524115937&fl=2009040304015414&type=video&date=2009-04-04

Pozdrawiamy i polecamy sie na przyszlosc :)

środa, 1 kwietnia 2009

Autoreklamy ciag dalszy

Nasza machina promocyjna kreci sie dalej.

Z wielka przyjemnoscia mozemy oglosic, ze zostalismy zaproszeni do rozmowy na temat naszej podrozy do Polskiego Radia Euro.

Zapraszamy juz w najblizszy piatek, 3 kwietnia 2009 w przedziale czasowym 13.45-14.25

Bedzie mozna nas i o nas posluchac. Czestotliwosc Polskiego Radia Euro w Warszawie to 92.0 FM.

Inne czestotliwosci znajdziecie tu: http://polskieradioeuro.pl/Czestotliwosci.aspx

Radia mozna tez sluchac online na stronie www.polskieradio.pl

Pozdrawiamy i tym razem ... do uslyszenia.



P.S. To nie jest prima aprilis:)

poniedziałek, 9 marca 2009

Troche autoreklamy

Jak wiadomo czlowiek nalezy do stworzen dosc proznych. Nie jestesmy jacys wyjatkowi wiec lubimy sie czasem troche pochwalic. Z publikowaniem artylulow, czy pisaniem ksiazki jest jeszcze nie najlepiej, wiec na razie pozostaje nam ogloszenie, ze zaprezentowalismy sie na lamach Gazety Wyborczej, a dokladnie w dodatku Turystyka. Kto przegapil to wiekopomne wydarzenie i nie ma w swoim domowym archiwum wyudania sobotnio-niedzielnego z 7 marca, moze zawsze posilkowac sie wersja internetowa.
Wystapilismy w serii "Serce zostalo w...", a caly tekst znajdziecie pod tym adresem:

http://turystyka.gazeta.pl/Turystyka/1,82269,6352412,Ewelina_i_Michal_Karkoszka_.html


(Adres niestety musicie skopiowac i wkleic bo z niewiadomych powodow nie udalo mi sie stworzyc ty linka)

Teraz juz tylko czekac jak posypia sie oferty kolejnych wywiadow, medialne wystapienia, spotkania z fanami, czy jak to wdziecznie okreslil nasz kolega Kris ... wizyty w zakladach pracy:)

A tak naprawde, to byle do przodu!

Pozdrawiamy

czwartek, 5 lutego 2009

I po blogu roku

Tym razem tylko maly komunikat. Zdaje sie, ze dla nas konkurs na bloga roku 2008 sie skonczyl. Inni dostali nominacje, inni beda sie martwic dalej:)

Z tego miejsca, chcielismy tylko goraco podziekowac, za glosy, wszelki emile i niemile komentarze i cieple slowa.

Pisac bedziemy dalej, bo nie dla laurow i nagrod to wszystko.

To na razie tyle.

Pozdrawiamy

niedziela, 25 stycznia 2009

Muchisimas Gracias!!

Witajcie,

Wszystkim, ktorzy oddali na nas glosy w drugim etapie konkursu na Blog Roku 2008 goraco i choralnie mowimy DZIEEEKUUUJEEEMYYYY. Naszym glownym zamierzeniem bylo dorarcie do etapu, gdzie blogi beda merytorycznie i fachowo ocenione przez Szanowne Jury. Utrzymalismy sie na piatym miejscu i jestesmy w gronie szczesliwych dziesieciu blogow. Za to wielkie dzieki. Jesli ktos czuje, ze tak mu sie nasza strona podoba, ze ma ochote wyslac jeszcze jednego smsa w trzecim etapie konkursu, nie bedziemy Was hamowac. W koncu dochod z smsow idzie na szczytny cel. Nie ludzimy sie jednak, ze jestesmy w stanie wygrac z blogami politycznymi itp, ktore maja swoich goracych, jesli nie fanatycznych wrecz zwolennikow.

Czekajacych na ciag dalszy przygod o Staruszce Rewolucji chcialbym zapewnic, ze juz niedlugo, juz za chwile. Wkrotce tez jakies podsumowanie calej wyprawy. Opoznienie wynika z walki z nasza polska rzeczywistoscia, proba doprowadzenia mieszkania do stanu uzywalnosci itd., itp. Blog jednak nie zamiera i zyc bedzie. To na pewno.

Jeszcze raz dziekujemy i polecamy sie na przyszlosc.

A jak wyglada na biezaco sprawa z Blogiem Roku 2008 mozna sie dowiedziec na stronie www.blogroku.pl.

Pozdrawiamy

środa, 21 stycznia 2009

Głosowanie tylko do jutra!

Witajcie,

Wszystkim, ktorzy do tej pory oddali glosy na nasz blog, z calego serca, goraco dziekujemy!

Jesli sa jednak tacy, ktorzy caly czas sie wahają, chcielibysmy tylko przypomniec, ze SMSy mozna wysylac tylko do czwartku, 22 stycznia do godziny 12.00. Nie zwlekajcie wiec, gdyz kazdy glos sie liczy. Tylko pierwsze dziesiec blogow z najwyzsza iloscia glosow zostanie poddanych ocenie. Ogromnie na o liczymy.

Wiec glosujcie wysylajac SMS o tresci d00012 na numer 7144!!!!

Przypominam, ze dochod z smsow idzie na szczytny cel, a glosujacy moga wygrac aparat fotograficzny.

Wiecej szcegolow na stronie www.blogroku.pl

Glosujcie prosze!

Pozdrawiamy,

wtorek, 13 stycznia 2009

Glosowanie na Blog Roku 2008

Oficjalnie chcialem niniejsza droga zakomunikowac, ze rozpoczelo sie glosowanie na Blog Roku 2008, konkurs, w ktorym w szranki stanela rowniez nasza skromna stronka. W kategorii "Podróże i Szeroki Świat" jestesmy jednym z 159 zgloszonych blogow.

Jesli podoba sie Wam to co tu widzieliscie, czytaliscie lub czytacie i stwierdzicie, ze godne jest to wydania 1.22PLN na sms (dochod bedzie przeznaczony na oplacenie turnusow rehabilitacyjnych dla dzieci chorych na porazenie mozgowe bedziemy wdzieczni za kazdy glos.

Dopiero bowiem blogi, ktore uzyskaja najwiecej glosow zostana poddane ocenie przez szanowne Jury.

SMSy mozna wysylac na numer 7144 w tresci wpisujac D00012 (DE ZERO ZERO ZERO DWANASCIE)

No i trzymajcie za nas kciuki!

niedziela, 11 stycznia 2009

Cuba Libre! - czyli spotkania ze Staruszka Rewolucja, czesc 4



Hawane zostawilismy za soba. Punktualnie o 8.30 rano zjawilismy sie w biurze Viazul „za finrankami” w oczekiwaniu na autobus. Prawie punktualnie,po godzinie 9 znalezlismy sie na pokladzie chinskiego, a jakze, pojazdu i po krotkim zamieszaniu zwiazanym z ustaleniem naszych miejsc siedzacych ruszylismy w droge do tytoniowej strefy Kuby – regionu Pinar del Rio. Przedtem zastanawialismy sie krotko, gdzie dokladnie sie zatrzymamy. Jako ze glownym celem udania sie w te rejony bylo dla mnie zapoznanie sie z miejscami, gdzie rosnie najlepszy tyton na swiecie, wahalismy sie, czy nie zatrzymac sie w samym Pinar del Rio, stolicy regionu, a co za tym idzie relatywnie sporym miescie. Zdecydowalismy sie jednak na dwie noce w polozonym nieopodal Vinales, ktore oprocz tego, ze ulokowane jest w poblizu serca kubanskich upraw tytoniowych, to jeszcze lezy w Dolinie Vinales gwarantujacej przepiekne, naturalne widoki. Z Hawany do Vinales jedzie sie okolo czterech godzin wliczajac w to obowiazkowy na kazdej trasie postoj w przydroznej kawiarence/sklepie z pamiatkami (wszystko z Che oczywiscie). Jasnym punktem tej podrozy byl fakt, ze po raz pierwszy mielismy okazje zapoznac sie z fenomenem kubanskiej autostrady. Autopista Nacional, bo tak wlasnie nazywana jest ta droga to prezent Bratniego Narodu Radzieckiego dla Kuby. Ale prezent, jak prezent, troche z gatunku tych co trafiaja pozniej do piwnicy. Trik polega bowiem na tym, ze radzieccy budowniczowie, za sowieckie ruble i przy prawdopodobnie wspolnym trudzie kubansko – radzieckich robotnikow rozpoczeli budowanie autostrady dosc pozno. A dlaczego pozno? Otoz zalozenie bylo takie, ze Autopista bedzie biegla wzdluz calej wyspy, od wschodniego do zachodniego konca. I generalnie biegnie. Szkopul polega na tym, ze caly ten beton owszem jest wylany, utwardzony i co tam sie jeszcze w takich przypadkach robi, ale w pewnym momencie, gdzies na przelomie lat osiemdziesiatych i dziewiecdziesiatych XX w. nastapilo cos, czego nikt sie nie spodziewal. Mianowicie ZSRR przestal istniec. A skoro przestal istniec to nie bylo komu dalej finansowac budowy kubanskiej arterii komunikacyjnej i roboty stanely dokladnie w miejscu, gdzie spotkal ich ten geopolityczny krach. Z czym to sie wiaze? Otoz na kilkupasmowej, wnioskujac z szerokosci jezdni, autopiscie nie ma wymalowanych zadnych pasow. Znaki drogowe spotyka sie sporadycznie, z taka sama czestotliwoscia znalezc mozna rowniez zalatane dziury w jezdni, ktore w wiekszosci pozostawione sa same sobie i pochlonac moga niejednego peugeoocika prowadzonego przez rozkojarzonego turyste. Gdzieniegdzie podobno mozna spotkac jeszcze drzemiace na skraju drogi maszyny, ale szczerze powiedziawszy nie zauwazylismy takowych. Autopista Nacional charakteryzyje sie jeszcze jednym fenomenem. Mianowicie czestotliwosc z jaka widac tu poruszajace sie po niej pojazdy przypomina bardziej ruch na pasie startowym prowincjalnego lotniska. Cos sie tam pojawia, z jako taka regularnoscia, ale korkow nie uswiadczysz nigdy. Wiekszosc pojazdow to autobusy i samochody z wypozyczalni. Dodajcie do tego troche retro-wozow i lad, pare ciezarowek, znaczna ilosc konskich (sic!) zaprzegow (przypominam, ze mowimy o autostradzie) i liczne grupy Kubanczykow czekajacych na poboczu na stopa i macie pelny obraz kubanskiej Autopista Nacional. Nic dziwnego, ze jesli masz przed soba niczym nieograniczona widocznosc pasa startowego ma sie ochote depnac na pedal gazu i pofrunac do przodu. Jednak Wujek Dobra Rada przestrzega, uwazac na przyczajone patrole milicji, wspomniane juz dziury w jezdni i wybiegajacych z nikad autostopowiczow. To w koncu Kuba.





No ale nic, koniec koncow szczesciwie dotarlismy do Vinales. Odebrani przez czekajaca juz na nas wlascicielke casa particular rozlokowalismy sie w bardzo milym i schludnym pokoiku, a wlasciwie goscinnej przybudowce oddzielonej od reszty domu. Tak zakotwiczeni udalismy sie na eksploracje miasteczka. Vinales okazalo sie byc duzo mniejsze niz sie spodziewalismy. Skladajace sie glownie z domkow (w zdecydowanej wiekszosci casas particulares), poprzeplatane sosnowymi drzewami, otoczone brunatnymi polami upawnymi i bajkowymi gorami miasto dawalo sie obejsc w przeciagu pol godziny. No moze troche przesadzam, ale metropolia Vinales zdecydowanie nie jest. Wszedzie (mowie o miasteczku) mozna przejsc na piechote i nie jest to dlugi ani meczacy spacer. Wszystko to spowite bardzo spokojna, uspiona wrecz atmosfera. Glowna atrakcja nie jest jednak miasteczko, lecz jego otoczenie. Do Vinales przybywa sie bowiem glownie po to, aby podziwiac przepiekny krajobraz, przechadzac sie po okolicznych szlakach oraz zwiedzac magiczne groty i jaskinie skryte w pobliskich gorach. Okazalo sie, troche na moja niekorzysc, ze glowny region upraw tytoniu lezy w przeciwna strone od Pinar del Rio tzn. na poludnie. Vinales lezy, jak sie mozna domyslec, w kierunku polnocnym. Tutaj rowniez uprawia sie tyton, ale troszke w mniejszym zakresie. Jesli wiec ktos pragnie zwiedzic wlasnie ten aspekt rolniczej rzeczywistosci Kuby i nie dysponuje wlasnym srodkiem transportu, lepiej niech zalozy baze w Pinar. Dla wszystkich innych Vinales jest jednak dobrym rozwiazaniem. Cicho tu, spokojnie i pieknie. Zdecydowanie mozna sie zrelaksowac.







Jednym ze sposobow zwiedzania jest wejscie na poklad turystycznego autobusu, kursujacego z czestotliwowcia co 30-60min i za 5CUC od lebka obwazacego po glownych atrakcjach okolicy. Jesli komus nie chce sie odbywac calodniowych, wielokilometrowych pieszych wedrowek, ma niewiele czasu, a chcialby zobaczyc jakie turystyczne atrakcje oferuje okolica, jest to nawet niezly pomysl. My skorzystalismy z tych uslug jeszcze tego samego dnia, jako ze na pobyt tu zarezerwowalismy sobie jedynie dwie doby. Trasa tourist-busa biegnie od glownego rynku miasteczka, a przystanki obejmuja takie miejsca jak punkty widokowe, z ktorych rozposciera sie przepiekny widok na doline, dwa najlepsze hotele w okolicy, Mural de la Prehistoria (kolorowy naskalny mural ukazujacy historie swiata, ktorego namalowanie zajelo grupie ludzi nie wiedziec czemu kilkanascie lat), czy w koncu jaskinie, do ktorych sie jednak nie zapuszczalismy. Jako ze ciezko poznac okolice jedynie przez okna autobusu, my wysiedlismy pod wspomnianym malowidlem i zrobilismy sobie powrotny parokilometrowy spacer. Po drodze mijalismy malownicze i kolorowe pola, pola i pola. Z malymi drewnianymi domkami. Od czasu do czasu mijal nas jakis oldsmobile, czy inny zaprzeg konny, czesciej samochod z wypozyczalni, najrzadziej zas jakakolwiek forma transporu publicznego (pod ta nazwa kryje sie stara ciezarowka z tlumem ludzi na pace). Wszyscy jednak napotkani mieszkancy przyjaznie odpowiadali na pozdrowienia. W sennej atmosferze Vinales zdecydowanie mozna sie wyciszyc i odpoczac.











To jednak wlasnie tutaj odkrylismy zalety podrozowania wlasnym srodkiem transportu, najlepiej wypozyczonym samochodem. Na Kubie bowiem dojechac z jednego miasta do drugiego nie jest jeszcze tak trudno, pod warunkiem, ze ma sie pieniadze na autobus i spora doze elastycznosci. Przemiescic sie jednak z punktu A do B, na ktorej to trasie nie ma normalnych polaczen to juz zupelnie inna historia. Transport publiczny na prowincji nie istnieje. Biedny turysta nawet z Vinales do Pinar del Rio moze pojechac tylko raz dziennie przy okazji autobusu udajacego sie do Hawany. Mozna zapakowac sie na wspomniana juz ciezarowke, ale nigdy nie wiadomo kiedy takowa bedzie akurat jechac. Mozna autostopem, ale to jest dla mocno cierpliwych osobnikow, jako ze trzeba sie ustawic w kilkugodzinnej kolejce z innymi chetnymi. Ostatecznym rozwiazaniem jest taksowka lub skorzystanie z uslug prywatnego osobnika z samochodem (oficjalnie nielegalne oczywiscie). Jak wspomnialem wczesniej, bardzo chcialem zwiedzic plantacje tytoniu, zapoznac sie z historia uprawiania tej rosliny itd. itp. Wypatrzylem, ze jakies 19km od Pinar del Rio znajduje sie plantacja samego Alejandro Robaina. Dla niewtajemniczonych Don Robaina to jedyna zyjaca jeszcze osoba (ma okolo dziewiecdziesieciu lat), na ktorej czesc powstala osobna marka cygar – Robaina wlasnie. Bedac tak blisko nie moglem odpuscic sobie wizyty na tej wlasnie plantacji. Rozpytawszy miejscowych czy warto i upewniwszy sie ze owszem, przeciez to najslawniejszy plantator na wyspie, hodujacy najszlachetniejszy i najlepszy tyton na swiecie, postanowilismy sie tam wybrac. Klopotem bylo oczywiscie jak. Oprocz wymienionych juz srodkow transportu okazalo sie, ze mozna sobie bylo jeszcze wypozyczyc skuter i nad ta opcja zastanawialismy sie calkiem powaznie. Do plantacji bylo jednak kilkadziesiat kilometrow i niewiadomo, czy nasze delikatne siedzenia wytrzymalyby taka podroz ... w dwie strony. Do tego dochodzil koszt wypozyczenia pojazdu, 24CUC za dzien plus benzyna. Bylismy juz bardzo blisko ruszenia ku przygodzie na takim wlasnie dwukolowym pojezdzie, ale akurat tego dnia warunki atmosferyczne byly jakies malo stabilne. Zdecydowalismy sie wiec, jako ze rezygnacja nie wchodzila w gre (przeciez po to tu przyjechalem!) na malo romantyczna i backpackerska podroz taksowka. Uzgodnilismy przystepna cene, ktora koniec koncow nie za bardzo odbiegala od kosztow wypozyczenia skutera i wczesnym popoludniem ruszylismy. Jak sie pozniej okazalo, wybor srodka transportu byl jak najbardziej sluszny. Ktokolwiem mialby ochote wybrac sie skuterem z Vinales na plantacje don Robainy niech sie dobrze zastanowi. Dojechac do Pinar to maly pikus. Troche trwa, ale to bylby chyba najmniejszy problem. Schody zaczynaja sie pozniej, gdy trzeba przebrnac przez stolice regionu i jechac dalej we wlasciwym kierunku. Oznaczen bowiem brak. Pare kilometrow za miastem widac juz charakterystyczne drewniane chaty sluzace do suszenia lisci tytoniu, widac tez pola na ktorych niesmialo zielenia sie przyszle plony (akurat o tej porze roku roslinki dopiero co byly zasadzone). Nigdzie jednak nie spotka sie jakichkolwiek znakow wskazujacych droge do najbardziej znanej plantacji tytoniu na Kubie. Bez znajomosci hiszpanskiego i wypytywania sie kilkakrotnie! o droge obawiam sie, ze nie ma sie szans tam trafic. Na szczescie nasz kierowca wiedzial gdzie jedzie. Po parenastu kilometrach za Pinar, skrecil w jakas niepozorna, piaszczysta droge, pozniej znowu i znowu w coraz wezsze i bardziej wyboiste, aby po paru kilometrach zajechac przed brame z napisem „Alejandro Robaina 1845”. Bylismy na miejscu. Specjalnie jeszcze dzien wczesniej dzwonilem tutaj, aby upewnic sie, ze przyjmuja gosci i oprowadzaja chetnych turystow. Przejechac taki kawal drogi i obejsc sie smakiem nie byloby smieszne. Za brama przywital nas widok ... najzwyczjaniejszego w swiecie gospodarstwa. Tu jakis pies, tam jakis kot, kury pare drewnianych szop i budynkow, do tego calkiem ladny murowany domek mieszkalny. Nic co by wskazywalo na slawe i prestiz pochadzacych stad cygar. Nie wiem czego sie spodziewalem, ale w pewnym sensie to miejsce nie odzwierciedlalo skojarzen jakie same sie wczesniej nasuwaly. Gdzies na Zachodzie, taka plantacja bylaby cala instytucja, z marketingiem, pamiatkami, sklepikiem i turystami, a i same zabudowania zapewne bylyby bardziej nowoczesne i, no coz, bogate. Tu nic takigo nie bylo. Przewodnik akurat byl zajety jakas inna para, ktora nie wiedziec jakim sposobem dotarla tu wlasnym samochodem. Przez kilka minut czekania, porozgladalismy sie po farmie, caly czas nie dopatrujac sie nigdzie zadnych sladow „prestizu”. Wypatrzylismy za to samego Alejandro Robaine, ktory przyjmowal wlasnie jakas grupke inwestorow, czy innych biznesmenow z zagranicy. Staruszek jest kolejnym dowodem na dlugowiecznosc mieszkancow Kuby i konserwujace wlasciwosci rumu i cygar:) Chwile po tym jak przewodnik skonczyl oprowadzac ta druga pare, przyszla nasza kolej. Cale zwiedzanie (cena 2CUC za osobe) szczerze mowiac troche nas zawiodlo. Owszem dowiedzielismy sie ciekawych rzeczy na temat uprawy tytoniu, zbiorow, pozniejszej fermentacji lisci itd, ale wszystko to bylo przedstawione troche na odczepnego i calkiem szybko. Niestety przy samych zabudowaniach znajdowaly sie tylko male poletka z tytoniem przeznaczonym na tzw. „capa” czyli wierzchcnia warstwe cygara, a reszta z kilkunastu hektarow pol rozrzucona byla po okolicy. Takze wielkie chaty, ktore o odpowiedniej porze roku wypelnione sa suszacymi sie liscmi, teraz byly puste, z wyjatkiem malej „ekspozycji” majacej dac turystom namiastke tego procesu. To jednak nie ich wina. Po prostu bylismy za wczesnie. Na koniec jeszcze zademonstrowano nam sama sztuke zwijania cygar, czego efekt dostalem w prezencie - jak sie pozniej okazalo bardzo niesmaczny. Nic zreszta dziwnego, przeciez kto by zwijal pokazowe cygara z tytoniu wysokiej jakosci. Zdziwilo mnie jednak, ze na miejscu nie bylo mozna kupic prawdziwych cygar. Oczywiscie znalazl sie od razu jakis pomyslowy osobnik – podobno pracujacy w fabryce cygar w Pinar, ktory za znizkowa cene mogl zalatwic pudelka Robaina. Mnie interesowala jednak tylko jedna sztuka, co z kolei nie zachwycilo jego. Z interesu nic wiec nie wyszlo. Tak zakonczyla sie nasza wizyta na plantacji, ktora opuszczalismy z mieszanymi uczuciami. Na pewno plusem bylo jednak zobaczenia samego don Alejandro i mimo wszystko samej plantacji. Po drodze zajechalismy jeszcze do przyfabrycznego sklepu w Pinar del Rio, gdzie zakupilem stosowne cygaro, autentyczne i sztuk jeden. Podsumowujac mozna powiedziec, ze dobrze zrobilismy jadac taksowka. I tak zajelo nam to sporo czasu, jadac skuterem w ogole moglibysmy na miejsce nie dotrzec, a tak mielismy jeszcze pol dnia na eksploracje Vinales.







Reszte dnia spedzilismy przemierzajac uliczki i wypatrujac prorewolucyjnych haselek poumieszczanych czesto w najdziwniejszych miejscach. Wieczor spedzilismy na tarasie (precyzyjnie rzcz ujmujac na dachu naszego domu) przy szklance rumu z cola i cygarku, ktore dostalem od spotkanego na ryneczku pod kosciolem miejscowego rolnika. Uprawia on tyton generalnie na wlasne potrzeby i skreca sobie z niego pozniej domowej roboty cygara. Cohiba, czy Montecristo to to nie jest, ale chcac doglebnie poznac kubanska scene tytoniowa, trzeba probowac tez tego co pali zwykly czlowiek. Cygaro smakowalo tak jak wygladalo, czyli troche pokrzywione na wszystkie strony i troche odchodzace w paru miejscach. Jak jednak mowilem, trzeba poznac wszystko od poszewki. Dopalilem wiec do konca przy akompaniamencie cuba libre i zachodu slonca w Dolinie Vinales.



Nastepnego poranka czekala nas wyprawa do Trinidadu. Jako ze nie mielismy wlasnego srodka transportu skazani bylismy na autobusy Viazul. Co ciekawe z Vinales, czy dajmy na to Pinar del Rio nie ma bezposredniego polaczenia z Trinidadem. To znaczy jest autobus turystyczny (operatorem jest Cubatur oraz Habanatur), ale z siedmiu dni tygodnia kursuje w dni szesc, z wyjatkiem akurat wtorku, kiedy to byl nam potrzebny. Aby tam dotrzec musielismy wiec najpierw pojechac do Hawany i tam przesiasc sie na inny. W normalnym swiecie, moglbym kupic bilet na cala trase juz w miejscu wyjazdu. Ale nie na Kubie. W Vinales mogli sprzedac prejazd tylko do Hawany, dopiero na miejscu moglismy zakupic bilet na dalsza droge. Nikt jednak nie wiedzial, czy miejscowki w ogole beda. Panie w okienku nie chcialy pomoc mowiac, ze nie sposob sie do biura w Hawanie dodzwonic. Teoretycznie mozna dokonac rezerwacji telefonicznie, ale konia z rzedem temu, komu sie to uda. Pol dnia probowalem przebic sie przez lacza, bez rezultatu. Najwyzej dotarlem do nagranej wiadomosci (rowniez po angielsku), ze dodwonilem sie do biura rezerwacji Viazul. Pozniej wszystko sie urywalo. Niepewni przyszlosci udalismy sie wiec w droge do Hawany. Tam, na dworcu Viazul biegiem ruszylismy do kas, gdzie na szczescie okazalo sie, ze bilety jeszcze sa. Plan dnia byl uratowany. Majac troche czasu miedzy polaczeniami udalismy sie na poszukiwania okolicznej peso-pizzy, ktora to po odczekaniu swego w kolejce sie posililismy. Tak dowartosciowani wsiedlismy na poklad i wieczorem dotarlismy do kolonialnej perelki Kuby – Trinidadu.

C.D.N.

piątek, 2 stycznia 2009

Cuba Libre! - czyli spotkania ze Staruszka Rewolucja, czesc 3

Dzien na ktory zaplanowalismy sobie La Habana Vieja, zaczelismy od Maleconu i krotkiego spaceru na zachod do budynku Sekcji Interesow USA, ktora dla uproszczenia bede jednak nazywal „ambasada”. Otoczenie tego budynku to tzw. Protestodromo, czyli pasaz i olbrzymia scena, z ktorej przemawiaja przywodcy rewolucji – wrogowi prosto w twarz tworzac swojego rodzaju ekperyment psychologiczny. Ciekawe co musza sobie myslec pracownicy ambasady, gdy pod oknami przewalaja im sie, wykrzykujac przerozne bezecenstwa tysiace Kubanczykow. Czy to w ogole na nich dziala? Protestodromo powstalo po calej aferze z Elianem Gonzalesem i tak jakos zostalo. Z prowizorycznej konstrukcji zmienilo sie w dosc pokazna, a pelnego obrazu dopelnia slogan „Patria o Muerte – Ojczyzna albo Smierc” i 138 masztow z czarnymi flagami, ktore upamietniaja kazdy rok walki z imperializmem, od czasow poczatku dzialan niepodleglosciowych w 1868 roku. I to wszystko epatuje prosto w oko „szatana z polnocy”. Niestety znikly juz bilboardy porownujace Georga W. Busha do Hitlera i innych „wielkich” tego swiata. Co ciekawe wlasnie tutaj zaplanowane byly koncerty, przemowienia i inne atrakcje na hawanskie obchody piecdziesieciolecia staruszki rewolucji.



Zostawiwszy za soba propagandowa rywalizacje dwoch "poteg" udalismy sie na najblizszy przystanek autobusowy i dalej do Starej Hawany. Po drodze wstapilismy do sklepu mieszczacego sie w fabryce Partagas, gdzie zakupilem swoje pierwsze na wyspie cygaro. Przeciez pobyt tu trzeba bylo w koncu jakos uczcic. A skoro uczcic to zakotwiczylismy na chwile w innym hemingway'owskim barze, mianowicie La Bodeguita del Medio. Tutaj poczciwy Ernest pijal mojito i generalnie kazdy kto tu wpadnie nie zamawia nic innego. Dzisiaj miejsce to pelne jest turystow, a cena koktajlu jak na warunki kubanskie jest odstraszajaca – 4CUC w porownaniu do normalnej 1.5 – 2CUC. Pomimo to jedno mojito warto tu zamowic i zobaczyc o co tyle szumu. Tak tez zrobilismy i nadal nie wiem o co ten szum, bo sam koktajl byl dosc przecietny. To, jak sie okazalo pozniej, bylo w wiekszosci kubanskich lokali regula. Zeby w tym kraju nie potrafiono zrobic porzadnego mojito to skandal. Ale nic, na urlopie nie ma co sie unosic.





Mojito w LBDM sie skonczylo, cygaro jeszcze sie tlilo wiec ruszylismy dalej. I tuz obok spotkalismy pania Graciele, 85 letnia weteranke tytoniowego nalogu, ktora po krotkiej pogawedce nieskromnie stwierdzila: „Soy famosa” - jestem slawna. I bez dwoch zdan jest. Jej fotogeniczna podobizna znajduje sie w najnowszym przewodniku Lonely Planet, a jakis nawiedzony malarz sprzedawal nieopodal jej portret. Nic dodac nic ujac, pani Graciela jest w Hawanie instytucja. Nie pozwolilem uciec okazji i oczywiscie dalem sie sfotografowac ze slawa. Jak celebrity to celebrity. Bez dwoch zdan dona Graciela jest jednak najbarwniejsza z postaci pozujacych do zdjec na ulicach Hawany. Reszta, ktorych pelno w okolicy, to w wiekszosci poubierane w kreolskie stroje mulatki, panowie w garniturach w stylu Buena Vista Social Club lub brodacze z beretem w stylu Che. Wszyscy oni maja obowiazkowe gigantyczne cygara i nagabuja bialasow z aparatami. Zadne z nich jednak tych tytoniowych monstrow nie pali, a dona Graciela i owszem. Jest autentyczna. Zreszta wystarczy na nia spojrzec, zeby wszelkie watpliwosci ustapily. Jest urocza. Pozdrawiamy!



Niedaleko za posterunkiem Gracieli uliczka wychodzi na przepiekny Plaza de la Catedral. Gdy wchodzi sie tam po przejsciu tymi dziurawymi uliczkami, pelnymi domow, ktore swoja swietnosc zostawily gdzies za progiem tego stulecia, wrazenie jest ogromne. Wchodzac na plac, rozpoczyna sie hawanski turystyczny szlak biegnacy odnowiona za pieniadze UNESCO czescia Starej Hawany. Jest to czesc przepiekna, ktora pozwala wyobrazic sobie jak to miasto wygladalo kiedys i byc moze jak bedzie wygladalo w przyszlosci. Ciezko jest opisac wszystkie zabytki i warte zobaczenia budynki. Moze i nie warto ich opisywac, bo kazdy znajdzie tam swoje miejsce, swoj zakatek. Moim zdaniem atmosfere psuje tylko ciagle zaczepianie i oferowanie przejazdzki konna bryczka, restauracji, czy tez kolejnych pudelek cygar w nieodlacznej „dobrej cenie”. Taki koszt trzeba jednak poniesc, gdy chcemy sobie tu pospacerowac.Ot cena turystycznej atrakcji.







Oprocz architektonicznych perelek jak Plaza de La Catedral, Plaza Vieja, czy Plaza de San Francisco, turystyczna Hawana ma tez do zaoferowania pare innych rzeczy. Jesli interesuje was literatura rewolucyjna, zajrzyjcie na piekny Plaza de Armas, ktory oblegaja sprzedawcy ksiazek. Na sprzedaz jest tu oczywiscie wszystko zwiazane z Che, poczawszy od albumu z jego fotografiami, a na wspomnieniach z Boliwii i „Dziennikach Motocyklowych” konczac. Prawdziwi badacze, lub tez fani znajda chyba wszystkie wydane przemowienia Fidela, historie atakow CIA na slawnego brodacza, czy jakichkolwiek inny tom zwiazanych chocby luzno z walka rewolucyjna. Jesli szukanej pozycji tu nie ma, nie ma jej juz nigdzie. Wszystko to w sennej, karaibskiej atmosferze - niektorych handlarzy doslownie trzeba by budzic, gdy drzemia na skladanych fotelikach czekajac na klientow.

W tej czesci miasta mozna zwiedzac wiele rzeczy, od hotelu Ambos Mundos i pokoju, w ktorym w latach 30-tych zatrzymal sie Hemingway (ahh te hemingwayowskie memorabilia) po makiete calej Starej Hawany, stworzonej z dbaloscia o szczegoly i oswietlana, przy akompaniamencie odpowiednich dzwiekow, w cyklach imitujacych dzien i noc. Popularnym miejscem jest Muzeum Rumu Havana Club, ikony kubanskiej sceny alkoholowej. Otwarte pare lat temu kusi magiczna nazwa, ale odstrasza cena za wejsciowke. My dalismy sie skusic i czuje sie zobligowany odradzic wizyte w tym przybytku. Po pierwsze nie jest to miejsce, w ktorym naprawde kiedys robiono rum, wszystko jest tu sztucznie przeniesione i gdy porownamy ten przybytek chocby z muzeum browaru w Zywcu wypadnie on dosc mizernie. Ciekawe jest tu jedynie opis procesu wytwarzania rumu, od sciecia trzciny cukrowej po butelkowanie, chociaz wszystko to co opowiada przewodnik jest juz opisane w ulotce, ktore tam rozdaja. Moge odradzac, ale i tak najlepiej jest przekonac sie o tym samemu. Ja ostrzegalem:)

Turystyczny „makijaz” nalozony na Hawane, te odnowione domy, wspaniale koscioly, muzea, restauracje sa piekne, sa niesmowite, ale dla mnie osobiscie brakuje im tego „czegos”, brakuje im prawdziwego ducha miasta. Brakuje im prawdziwego zycia. Bo ta, pulsujaca zyciem HAWANA jest gdzie indziej, chociaz tuz obok. Wystarczy odbic w dowolna boczna uliczke, potem w jeszcze jedna i kolorowa, piekna, cukierkowa rzeczywistosc jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki zamienia sie w odrapana, pelna dziur, pourywanych drzwi i brakujacych szyb karykature. To jest najbardziej szokujace doznanie jakie moze cie spotkac w Hawanie. Moze nawet tylko tutaj, gdyz nie mnowimy to o "normalnej" dzielnicy i slumsach, jak w innych latynoamerykanskich miastach. W przypadku kubanskiej stolicy jest to normalna dzielnica mieszkalna, pelna pieknych kolonialnych budynkow, tyle ze walacych sie na leb na szyje. W kazdym innym miescie balbym sie w taka okolice zajrzec bez towarzystwa kogos z wewnatrz. Tu nie bylo mowy o jakimkolwiek stresie. W ogole trudno o bardziej bezpieczne latynoskie miasto od Hawany. Porownujac ta odmalowana czesc z ta sasiednia, mowimy o dwoch odmiennych rzeczywistosciach, o przepieknej, ozdobionej scenie, na ktorej rozgrywa sie spektakl i o kuluarach pelnych balaganu i zamieszania, w ktorych jednak toczy sie prawdziwe teatralne zycie. Bo ta odsunieta na boczny tor czesc Habana Vieja jest o wiele bardziej interesujaca. To tu pulsuje serce miasta, nie w tej sztucznej, paralelnej rzeczywitosci, w ktorej domach nie wiadomo, cyz w ogole ktos miesyka. Tutaj mozna zobaczyc jaka naprawde jest Hawana i jak naprawde wyglada zycie w stolicy Kuby. Wiele z tych budynkow praktycznie nie nadaje sie do zamieszkania, powiedziec, ze sie sypie to powiedziec za malo. Mimo to mieszkaja tu cale rodziny, czasami kilka pokolen pod jednym dachem. Jezdnie czesto nie maja asfaltu, ani bruku. Dziury sa niczym nie zabezpieczone i mozna latwo nawiazac blizsze spotkanie z podziemna rura. Nad glowa tez trzeba sie rozgladac, czy akurat jakis obluzowany kawalek tynku nie leci w nasza strone. Przechodzisz obok biednego samochodu, ktory pozbawiony reflektorow i blysku lakieru czeka na powrot do czasow swojej swietnosci, ale na razie jego kola blokuja cegly. Balkony wygladaja jakby zaraz mialy sie oddzielic od reszty budynku, a przez rozpadajace sie drzwi wejsciowe widac klatke schodowa, do ktorej balbym sie normalnie zajrzec, nie wspominajac o ruszeniu po schodach na wyzsze pietra. Stara Hawana jest w ruinie, ale jest pelna dumy i zadziwiajacej woli zycia, moze nawet radosci. To samo ludzie, ktorych mozna tu spotkac. Weseli i usmiechnieci, tancza na ulicy w rytm plynacych z okien dzwiekow muzyki (chociaz niestety salse, o ktorej wspomina tyle filmow i ksiazek zastapil juz latynoski rap i inne mniej klasyczne gatunki). Zycie toczy sie tu na ulicy, wsrod ludzi i z ludzmi. Wszyscy stoja na balkonach nawolujac do siebie i rozmawiajac, albo tez na ulicy, grupkami pod rzedami suszacych sie ubran. Kazdy usmiechniety, pozytywnie do ciebie nastawieni. Nikt cie tu nie meczy szepczac do ucha magiczne zaklecia w stylu „Good cigar, best price, Cohiba, Montecristo”, czy „maybe horseriding, sir?”. I mimo, ze nie mam zludzen, ze nie uznaja cie za swego, tutaj nie ma tej turystycznej otoczki, tego zadufania, sztucznosci. W idealnym swiecie te domy wygladalyby jak piekne cukierkowe twory dwie ulice dalej i tego im z calego serca zycze. Bo ci ludzie nie zasluguja na taki los, zasluguja na to aby mogli mieszkac w godnych, cywilizowanych warunkach. Wspaniale by jednak bylo, gdyby atmosfera tego miejsca pozostala niezmieniona. Bo prawdziwa Stara Hawana to ta nietknieta dzielnica, gdzie czas sie zatrzymal i jej mieszkancy.













Ikona Hawany jako miasta polozonego nad magicznymi, turkusowymi wodami morza jest jej nadbrzerze, a szczegolnie Malecon – znana z tysiecy obrazow, pocztowej i zdjec „promenada”. Pisze w cudzyslowie, gdyz nie jest to miejsce jedynie do spacerow. Wzdluz spacerowej czesci biegnie bowiem szesciopasmowa jezdnia, chyba jedna z najbardziej malowniczych ulic na swiecie. Wsiasc w kabriolet z lat piecdziesiatych i przejechac sie po Maleconie, to jest cos. Mozna skorzystac z uslug coco-taxi, kubanskiej wersji tuk-tuka, albo po prostu spacerowac tam i spowrotem, w wietrzne dni uwazajac na zalewajace chodniki fale. Wypatrywalismy tych oslawionych fal kazdego dnia, czy to rano, czy wieczorem, gdy wracalismy na piechote do domu. Za kazdym razem morze bylo spokojne, wiatr nie wial, a wiec i fal nie bylo. Maleocon pelen byl wtedy spacerowiczow, zakochanych par, grajkow, czy wedkarzy probujacych wyrwac wodzie cos na obiad. Wszystkim tym aktywnosciom towarzyszyly butelki rumu, krazace z rak do rak. Dopiero ostatniego wieczoru, podczas pozegnalnego spaceru Maleconem przy wtorze dmiacego wiatru znad znad zatoki udalo nam sie zaobserwowac ten naturalny spektakl. Fale przewalaly sie przez betonowe bariery i z szumem zalewaly ulice i przejezdzajace nia samochody. W tym momencie kabriolet lub coco-taxi nie wydawal sie juz tak dobrym pomyslem. Spacer wytyczonym chodnikiem takze byl niemozliwy, chyba ze mialo sie na sobie stroj kapielowy i nie degustowalo akurat kubanskiego cygara. Stroju na sobie nie mielismy, a cygara bylo szkoda wiec przechadzalismy sie, uwazajac na dziury pod nogami, druga strona ulicy, z bezpiecznej odleglosci obserwujac ten magiczny spektakl.









Wspomnialem o „dziurach pod nogami”, gdyz Malecon to nie wyjatek od reguly jesli chodzi o architekture miasta. Tu takze widac ten dualizm, gdzie „nowoczesne” i odrestaurowane budynki poprzeplatane sa „wolajacymi o pomoc” kamienicami. Tu jak w Starej Hawanie, w tych wydawaloby sie nie nadajacych sie do niczego domach zyja ludzie. Czesc z nich jest odnawiana, czy to przez jakiejs masci deweloperow, czy przez panstwo, ale wiekszosc jest pozostawiona sama sobie. Na scianach farba odchodzi platami, odkrywajac poszczegolne warstwy i „barwna” historie swego istnienia. Niektore podpieraja rusztowania, innych nie podpiera juz nic. Chodnik przed domami nie istnieje i aby nie zwichnac sobie kostki powinno sie tu chodzic w obuwiu przeznaczonym do gorskich trekkingow. Poprzeczne uliczki biegnace od Maleconu w wiekszosci sa do siebie podobne. Ale wszystko zalezy tez od czesci promenady, w ktorej stoimy. Ta najbardziej malownicza to wlasnie odcinek wschodni, sasiadujacy z La Habana Vieja. Gdy przemiescimy sie w strone zachodnia, w kierunku Vedado, krajobraz stopniowo sie zmienia. Juz w oddali widac majestatyczne budynki hoteli, w tym najslawniejszego i najdrozszego „Nacional”. W miare uplywu kilometrow Malecon przestaje byc gruzowiskiem. Klasyczne budynki zostaja zamienione na lekko nowoczesniejsze, budowane juz za „nowych czasow”, co nie znaczy ze w lepszym stanie. Ewentualnie dojdzie sie do ambadasy USA i dalej do willowych czesci Vedado. Ten prawdziwy Malecon to dla mnie jednak poczatkowe kilometry, z tymi wszystkimi dziurami, sypiacymi sie kamienicami.







Hawana to miasto magiczne, ktore zdecydowanie zawladnelo moim sercem. Moze nie do konca chcialbym sie tam przeprowadzic, ale wracac chcialbym tam zawsze. Ma w sobie cos tak specjalnego, ze ciezko to ujac slowami. Jedni zapewne beda widziec tylko ruiny, dziury w ziemi i biede, ale kluczem do poznania Hawany jest spojrzenie glebiej, pod skorupe. Jest tu tyle zaulkow, kazdy o wyjatkowej atmosferze. Za kazdym rogiem moze sie kryc cos unikalnego, cos czego nigdzie indziej na swiecie sie nie spotka. Hawana pada, ale sie nie poddaje i wierze, ze kiedys sie podniesie, a razem z nia takze jej mieszkancy.

Hawana nas zauroczyla, ale Kuba to nie tylko stolica. Ruszylismy wiec, jak to mowia hawanczycy, "na prowincje", aby sprawdzic jak Staruszka Rewolucja trzyma sie z dala od centrum wladzy...


C.D.N