Uhhh, Mareczku, Bracie moj kochany, cisniesz, cisniesz nie baczac nawet na realia z jakimi sie tu zmagamy. Czlowiek szuka pracy, mieszkania, ledwo wiazac koniec z koncem, aby dogonic ten "American Dream", a Ty kazesz mu pisac, pisac i pisac:) Nie wspominam juz nawet o klopotach z internetem, bo te jakos rozwiazujemy, poki co.
No ale nic, oto dalsze wiesci o naszych wojazach.
Przybywajac do Tajlandii mielismy w planie trzy rzeczy. Zwiedzic Bangkok, pojechac na polnoc do Chiang Mai, aby poogladac sobie slonie i wioski mniejszosci plemiennych, oraz nic nie robic na jednej z rajskich wysp.
Nasze wrazenia z Bangkoku juz Wam opisalem. Teraz pora na numer dwa, czyli wypad do Chiang Mai. Zeby tam sie przemiescic, zdecydowalismy sie na nastepujace rozwiazanie. Najpierw rano wsiasc w lokalny pociag do Ayuthai, gdzie glowna atrakcja sa pozostalosci kompleksow swiatynnych, z czasow gdy miasto to bylo stolica Siamu. Tam spedzilismy jeden bardzo upalny dzien, skaczac z jednych ruin do drugich. Wieczorem, a wlasciwie juz noca, jako ze Ayuthaya szybko zasypia, wsiedlismy w nocny, sypialny pociag do Chiang Mai, gdzie przybylismy po kilkunastu godzinach.
Z Ayuthaya kojarza nam sie dwie rzeczy. Jedna to potworny upal, skwar, zar i jak tam jeszcze mozna to nazwac. Czulismy sie jak Rozalka w piecu. Chcielismy sobie spokojnie pochodzic od jednych do drugich ruin i w ogole po miescie, ale nie dalismy rady. Upal zmusil nas do wynajecia pana rikszarza, ktory za stosowna oplata przez kilka godzin wozil nas po glownych atrakcjach. Po pobycie w Kambodzy i swiatyniach Angkoru, czulismy juz lekki przesyt podobnymi budowlami, dlatego moze Ayuthaya nie wywarla na nas takieo wrazenia, jakie powinno. Dodatkowo tutejsze swiatynie sa w khmerskim stylu, a to juz widzielismy. Najwieksze wrazenie robi glowa Buddy "uwieziona" w drzewie. Odcieta od posagu i porzucona, zostala przygarnieta przez naziemne korzenie i wyglada, jakby byla integralna czescia tego drzewa. To bylo cos.
Bardziej oryginalne i surrealistyczne doswiadczenie spotkalo nas po drodze, gdy z pokladu tuk-tuka zauwazylismy armie kogutow otaczajaca pomnij jednego z krolow Tajlandii (Ramy ktoregos, niestety jego zaszeregowanie mi umknelo). Statuetki kogutow od malutkich, poprzez coraz wieksze i wieksze, az do monstrualnych rozmiarow koguciska rozlokowane byly wzdluz ulicy wiodacej do pomnika, a takze wokol samego pomnika i w okolicy. Jak sie dowiedzielismy od pomocnego rikszarza, ludzie sami przynosza i ustawiaja tu te kurczaki, a to dlatego, ze ma to ponoc przyniesc im szczescie. Jak i dlaczego? Nie mamy pojecia, ale wyglada to rzeczywiscie oryginalnie.
Po skonczeniu zwiadzania swiatyn, schronilismy sie w miejscowym centrum handlowym, aby w klimatyzowanej przestrzeni moc troche normalnie pooddychac. Wieczorem obowiazkowa, parugodzinna wizyta na internecie oraz obiad i bylismy gotowi wsiasc na poklad pociagu, ktory zawiozl nas do Chiang Mai.
Na Chiang Mai wymyslilismy sobie troche atrakcji. W ogole to spodziewalismy sie, ze bedzie tu troche chlodniej, jako ze miasto polozone na wyzynach itd. Nasze przewidywania okazaly sie bardzo zludne. Wystarczyl rzut okiem na internetowa prognoze pogody, ktora, w zaleznosci od zrodla przewidywala temperature oscylujaca w granicach 38-40 stopni C. Jak sie mozna domyslic, chlodno nie bylo.
Zameldowalismy sie w przyjemnym hosteliku w spokojnej czesci miasta i przystapilismy do dzialania. Samo Chiang Mai jest milym miasteczkiem. Wszystko jest tu w zasiegu poznania pieszego, mowie oczywiscie o atrakcjach w granicach miasta. Glowna atrakcja,ktora zwabila nas w to miejsce byly jednak obozy sloni, polozone w okolicy. Slyszelismy wiele dobrego o tych miejscach i chcielismy sami, na wlasne oczy zobaczyc slonie malujace obrazy, grajace w pilke i w ogole slonie. Jako ze te poczciwe zwierzaki sa tu traktowane bardzo dobrze, nie mielismy wyrzutow sumienia z uczestnictwa w tej atrakcji. Caly show wyglada nastepujaco. Przybywa sie do tego obozu, i w zasadzie od razu znajduje sie czlowiek w towarzystwie dlugonosych olbrzymow:) Na poczatek mozna kupic kiscie bananow, trzcine cukrowa i raczyc tym wesole sloniki. Karmienie takiego olbrzyma to niezla frajda. Najsmieszniejsze sa oczywiscie mlode, z tymi swoimi figlarnymi oczkami, rozdziawiona w usmiechu buzia i szczeciniasta czuprynka na glowie. Te slonie dobrze wiedza jak zabawic turystow, przyciagajac ich do siebie trabami i pozujac do zdjec. Po karmieniu nastapila kapiel, tzn kilka sloni zostalo wprowadzonych do pobliskiej rzeczki i wyszorowanych od stop do glow. Widac bylo po zwierzakach, ze to jedna z ich ulubionych rozrywek. A pryskanie woda z trab tylko to potwierdzalo. Nastepnie rozpoczely sie takie troche bardziej cyrkowe przedstawienia, jak granie na harmonijkach, siadanie, granie w pilke (naprawde celowaly do bramki, jeden slon strzelal a inny bronil. Przesmieszne). Najwieksze wrazenie jednak zrobil pokaz malowania. Kazdy slon mial swoja sztaluge, arkusz papieru i koszyk z pedzlami. Opiekun podawal slonikowi pedzel, a ten kreslil wydawaloby sie byle jakie mazy na plotnie. Po pewnym czasie, ku zaskoczeniu widowni, z tych bohomazow zaczely wylaniac sie konkretne ksztalty. Na koniec okazalo sie, ze slonie to niezli artysci, gustujacy glownie w kwiatkach i przyrodzie. Najwieksze wrazenie zrobil jednak autoportret jednego z nich. Glowe daje, ze to naprawde namalowal slon. Jakbysmy nie widzieli, chyba mielibysmy problem z uwierzeniem.
Po pokazie odbylismy jeszcze godzinna przejazdzke na przyjacielskim sloniu o imieniu Bunpenh. Skubaniec byl w naszym wieku. Ogolnie po zajrzeniu w kazdy mozliwy zakatek sloniowego obozu mozemy potwierdzic, ze traktowane sa one dobrze i z troska, sa zadbane, zadowolone.
Chiang Mai polozone jest niedaleko granicy z Birma i Laosem, w poblizu tzw. Zlotego Trojkata. Dlatego tez, w okolicach miasta znajduje sie wiele wiosek mniejszosci plemiennych i narodowych, ktorych mieszkancy przybyli do Tajlandii glownie uciekajac przed przesladowaniami w Birmie.
Fakt ten spotkal sie ze szczegolnym zainteresowaniem Ewelinki, mojej kochanej zapalonej pani psycholog, antropolog. Dlatego tez nie moglismy pominac tej atrakcji. Najslawniejsze w okolicy, obecne na wielu tajskich pocztowkach sa przedsawicielki "dlugoszyich Karen" (Long Neck Karen). Kobiety z tego plemienia od mlodych lat nosza ciezkie bransolety na szyi, ktore sprawiaja, ze ich szyje nienaturalnie "wydluzaja" sie. Tak naprawde, to jednak nie szyje staja sie dluzsze, ale ramiona, pod wplywem ciezaru naszyjnikow opadaja sprawiajac takie wrazenie. Badania podobno wykazaly, ze gdyby kobiety przestaly nosic te ciezkie obrecze, ich wyglad, po pewnym czasie wrocilby do "normalnosci". Dlugie szyje sa jednak dla nich wyznacznikiem piekna i kobiecosci, a jednoczesnie sposobem na sciagniecie turystow, czyli pieniedzy. Raczej wiec, predko wiele sie w wygladzie tych pan nie zmieni. Mezczyzni natomiast wygladaja pospolicie i nie ma co sie rozpisywac na ich temat.
Ogolnie podczas tej naszej "plemiennej" wyprawy odwiedzilismy jeszcze trzy inne wioski mniejszosci, z czego niestety wiekszosc z nich nie roznila sie za bardzo od innych tajskich wiosek, a i dzialalnosc mieszkancow skupila sie na obskoczeniu nas i oferowaniu przeroznych wyrobow "rekodzielniczych". Co ciekawe, we wszystkich tych wioskach, suwerniry nam oferowane byly takie same, co wzbudzilo w nas podejrzenia co do ich oryginalnosci i autentycznosci. Napisy made in china byly w tym momencie bardziej prawdopodobne. Mimo to sami ludzie, ich wyglad, twarze byly wystarczajacym powodem, zeby zwidzic te wioski.
Chiang Mai ma w swoich granicach wiele, wiele starszych i nowszych budynkow swiatynnych - Watow. Niektore naprawde piekne i stare, inne nowsze, chociaz nie mniej zachwycajace. Polaczenie zlota, rzezb, smokow i posagow buddy z przechadzajacymi sie wsrod nich mnichami w purpurowych szatach to wlasnie swiatynna strona Tajlandii. Piekna i wciagajaca. Czasami wydaje sie, ze mozna dostac przesytu tymi wszystkimi swiatyniami, ale naprawde, nigdzie na swiecie nie spotka sie tego typu budowli. I chociazby dlatego warto odwiedzac kazda z nich po kolei.
Oprocz wrazen duchowych i estetycznych, Chiang Mai ma cos rowniez dla fanow konsumpcjonizmu i, nie bojmy sie tego slowa, hedonizmu. Otoz miasto to slynie z nocnego bazaru, na ktorym mozna kupic najprzerozniejsze pamiatki, ubrania, bizuterie, a takze nieodlaczne w takich miejscach koszulki "Lacoste", czy zegarki marek Rolex, Breitling itd. Tutejsi sprzedawcy posuneli sie do tego stopnia, ze prezentuja jedynie niewielka ilosc dostepnych modeli chronometrow, podstawiajac przechodniom pod nos kaalogi najrozniejszych marek i pytajac na jakiego sikora mieliby ochote. To sie nazywa dostepnosc towaru. Z wielkim bolem, ale musze powiedziec, ze rolexa sobie z Tajlandii nie przywiozlem. Nocny bazar jest atrakcja sama w sobie i musimy sie przyznac, ze przechadzalismy sie tymi ulicami w zasadzie codziennie. Wielkich zakupow nie poczynilismy, ale cos tam do naszej tajskiej paczki weszlo. No moze troche wiecej niz cos.
Po meczacych spacerach i szalenstwach bazarowych postanowilismy dac sobie troche wytchnienia. Czy moze byc cos bardziej relaksujacego niz tajski masaz? Pewnie moze, ale w Tajlandii jest to podstawowa forma doprowadzenia umeczonych czesci ciala do stanu uzywalnosci. Na prawie kazdym kroku, nie wylaczajac kompleksow swiatynnych, mozemy znalezc salony masazu, czy nawet kilka foteli ustawionych na ulicy obok szyldu z oferta foot massage. My jesnak nie poszlismy na latwizne. No bo tylko tak moznaby nazwac przekroczenie jednego z wielu, wielu dostepnych salonow. Zamiast tego udalismy sie na nasz masaz do .... kobiecego wiezienia. Tak wlasnie, do wiezienia. Wiezienie dla kobiet w Chiang Mai nie ma wiele wspolnego z nieslawnymi tajskimi osrodkami penitencjarnymi, gdzie jak sie trafi, to pewnie sie juz nie wyjdzie. To miejsce to pelna cywilizacja. A w trosce o przyszlosc swoich "domownikow", te wiezniarki, ktore maja juz mniej niz 6 miesiecy do odsiedzenia moga nauczac sie nowego zawodu np. wlasnie sztuki tajskiego masazu. I codziennie, w budynku obok zabudowan wieziennych mozna doznac jedynej w soim rodzaju atrakcji tajskiego masazu wieziennego. Jako ludzie swiatowi i pelni troski o przyszlosc bliznich postanowilismy wesprzec mlode wiezniarki w ich drodze do swiatlego spoleczenstwa. Masaz byl wykonany poprawnie i wyszlismy z niego odmlodzeni, zrelaksowani i odprezeni. Kazdy miesien byl wdzieczny za te odrobine tajskiej sztuki. No i najwazniejsze, ze wyszlismy:)
Tak wlasnie przedstawial sie nasz pobyt w Ayuthai i Chiang Mai. Z Chiang Mai wsiedlismy w autobus klasy VIP i udalismy sie do Bangkoku. Po krotkim i opisanym juz przeze mnie pobycie w stolicy przenieslismy nasze umeczone ciala na piaski Ko Lanty, jednej z wielu, wielu cudownych wysp Tajlandii.
C. D. N.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Wow, wow i jeszcze raz WOW!! Wasze relacje z podrozy sa bardziej wciagajace niz najbardziej wciagajaca ksiazka przygodowa. Zachlysnelam sie, zachwycilam i pragne wiecej!
Az chcialoby sie w porywie uniesienia wyczyscic konto i leciec w nieznane (..choc przyblizone dzieki Waszej relacji)!
Prześlij komentarz