środa, 20 sierpnia 2008

Bula!! It`s Fiji time



Zegnajac sie z Australia, znowu znalezlismy sie w podrozy. Pisze tak, bo jeszcze raz musimy podziekowac Ewie i Jarkowi za przemile przyjecie nas w Melbourne. Lza zakrecila nam sie w oku przy wyjezdzie. Nie chcialo nam sie zostawiac miesjca, gdzie czulismy sie jak w domu. Szybko przyzwyczailismy sie do puchowej koldry, domowego jedzenia, rodziny. Ale trzeba sie bylo pozegnac i ruszyc ku nowej przygodzie. W ten sposob wyladowalismy na Fiji – kraju ponad trzystu wysp polozonego na wodach poludniowego Pacyfiku. Dalej poleciec sie juz nie dalo:) i Fiji stalo sie punktem, od ktorego zaczelismy nasza droge powrotna. Pol kuli ziemskiej przejechane.

Ladujac w Nandi, znalezlismy sie znowu w tropikalnym klimacie, z dala od zachodniego stylu zycia. Tu wszystko toczy sie swoim wlasnym rytmem, bez pospiechu. Wrocilismy do rozklekotanych taksowek, dziur na ulicach, wilgotnosci, braku cieplej wody w kranie i zimnej fasoli z puszki na sniadanie (taki posilek spotkal nas na stole po pierwszej nocy). Temu wszystkiemu towarzyszylo nieodparte uczucie, ze mimo wszystko znowu jestesmy na wlasciwym miejscu – znowu w drodze. W drodze jak to w drodze. Podrozowanie po Fiji nie ma z tym za wiele wspolnego. Tu mozna przemiescic sie z jednej wyspy na druga, z jednego resortu do drugiego i tak dalej.

Przylecielismy do Nandi praktycznie bez zadnego rozeznania, nie mielismy pojecia gdzie bysmy chcieli spedzic nasz tydzien leniuchowania pod palma. Ktory resort wybrac? Ktora z trzystu wysp nawiedzic? Zabralismy wiec plecaki i ruszylismy na poszukiwanie zyczliwych ludzi, ktorzy cos by nam poradzili. W ten sposob trafilismy na Pai, mila kobiete zarzadzajaca jednym z hosteli i wysylajaca ludzi takich jak my na inne wyspy. Okazala sie ona jedna z wielu niesamowicie zyczliwych osob na Fiji. Dzieki niej trafilismy na wyspe Mana do Mana Lagoon Backpackers Resort.

W tym momencie wlasciwym wydaje sie sprostowanie znaczenia slowa „resort”. Otoz osoby przyzwyczajone do europejskiego rozumienia tego slowa, znanego z katalogow Orbisu oferujacego wycieczki do Egiptu, moglyby sie poczuc poniekad zagubione, gdyby przeniesc je do Mana Lagoon. Na Fiji, resortem nazywa sie wszystkie „osrodki” (tez nieodpowiednie slowo), gdzie przyjmuje sie gosci. Moze to byc barak ustawiony na plazy z kilkoma lozkami w jednej wielkiej sali, wychodkiem gdzies w poblizu i beczka z woda wiszaca z palmy pelniaca funkcje prysznica. Moze to byc rowniez szesciogwiazdkowy hotel, polozony samotnie na malutkiej wyspie, gdzie takich udogodnien nie spotkacie. Mana Lagoon sytuuje sie blizej tej pierwszej deskrypcji. Na ten resort skladal sie jeden budynek z trzema pokojami czteroosobowymi, jedna sala z lozkami pietrowymi (przez czesc pobytu spali tam imprezujacy pracownicy Mana Lagoon), dwoma prysznicami, dwiema toaletami i zadaszonym kawalkiem plazy z lawami i krzeslami, sluzacym za stolowke, imprezownie i wszystko inne. Byl tez bar i czasem w nim cos mozna bylo zakupic. Prad byl tylko wieczorem, jak odpalono generator, o internecie, telewizji i tego typu fanaberiach nikt tu nie slyszal. Aha no i oczywiscie byl wlasny kawalek plazy z lezakami, slomianymi parasolami i turkusowa woda. My zajelismy sobie jeden z pokoi, zamontowalismy podlaczylismy wiatrak i nic wiecej nam nie bylo trzeba. Caly czas i tak spedzalismy w wodzie, w towarzystwie rafy koralowej i setek ryb lub na plazy w towarzystwie ksiazki lub innych wspolmieszkancow. Czas nam sie nie dluzyl, bo byla to pora relaksu. Generalnie, na Fiji czas stoi w miejscu. Czas i godzina nie sa wazne. „It’s Fiji time” to ulubiona odpowiedz tubylcow na pytanie o godzine, kiedy przyplynie lodz, kiedy bedziemy mogli poplynac na inna wyspe, kiedy zacznie sie wycieczka, kiedy bedzie obiad etc. Jak bedzie to bedzie. Fiji time. Siedz i rozkoszuj sie chwila, a wszystko bedzie dobrze. Usmiech, radosc zycia i brak pospiechu to wlasnie Fiji. To co tutaj sie wyrabia przebija nawet popularna latynoska „manane”. Latynosi, przy mieszkancach Fiji to zapracowani i zaganiani ludzie.















Takze nasz czas na wyspach plynal sobie powoli, w rytmie wschodow i zachodow slonca, kolejnych zanurzen w cieplutkim turkusie oceanu, spacerow po wyspie i rozmow z wspolmieszkancami. Zeby nie bylo jednak, ze stronilismy od wszelkich aktywnosci, to przedsiewzielismy jedna wycieczke na pobliska wyspe, na ktorej krecono film „Cast Away – Poza Swiatem” z Tomem Hanksem. Czesc pracownikow naszego lokum pomagala podczas zdjec, czego nie omieszkali nadmieniac, kilka razy. Wyspa ta znajdowala sie pol godziny lodka od nas i po wielu usilnych probach namowienia kogos, zeby tam poplynal, kilkakrotnym przekladaniu terminu (mimo, ze placilismy za ta wycieczke) udalo nam sie wybrac na poszukiwania Toma Hanksa i jego kumpla wilsona. Widzielismy wiec jaskinie w ktorej sobie mieszkal, plaze na ktorej ustawil napis „help” i wszystko inne. Byl to kolejny z filmowych planow, ktory zaliczylismy w tej podrozy. Co bardziej wnikliwi fani filmu powinni w tym momencie zaprotestowac, mowiac, ze przeciez wyspa, na ktorej rozbil sie Tom Hanks byla na totalnym odludziu, bez ladu w poblizu i z oceanem po horyzont. No wiec telewizja klamie! A nasza i kilka innych pobliskich wysp, z ekranu po prostu wymazano:) Jednym z bardziej surrealistycznych doznan, bylo to, ze tego samego dnia wieczorem, na plazy rozwiesilismy przescieradlo i odbyla sie projekcja wlasnie tego filmu. Przedziwne wrazenie byc na koncu swiata, ogladac film krecony w poblizu i slyszec jednoczesnie szum palm i oceanu. Polecamy. Oprocz Cast Away, w naszym plazowym kinie zaliczylismy takze „Blekitna Lagune” i „Powrot do Blekitnej Laguny” – wyspiarska klasyke, ktore rowniez krecona byla na pobliskich wyspach. Na te juz jednak nie poplynelismy.





Te plazowe kino to byla jedna z rozrywek, obok pokazow tanca z ogniem, czy tradycyjnym piciem kavy, ktore co wieczor starali nam sie dostarczyc pracownicy resortu. Nas gosci, bylo tam niewielu i mozna bylo nas policzyc na palcach obu rak. Czasami podczas wieczornych ognisk wiecej bylo obslugi niz przyjezdnych. Wszyscy zaprzyjaznieni, razem, bez podzialu na lepszych i gorszych. Nie mialo to nic wspolnego z bezosobowa atmosfera wielkich resortow.



Co do picia „kavy” to jest to cala ceremonia, a sam specyfik to lokalny lokalny napoj mieszkancow wysp Polinezji i Pacyfiku. Wytwarzany z wody i sproszkowanych korzeni „pepper plant”, smakiem przypomina, krotko mowiac, wode z blotem. Po wypiciu jezyk, a w zasadzie cala geba dretwieje, ale z usmiechem nalezy sie delektowac. Przeciez nie chcemy obrazic tubylcow, ktorzy gdzies tam w srodku maja geny swoich przodkow, nie stroniacych kiedys od kanibalizmu. Przygotowanie napoju wyglada nastepujaco: do miski nalewa sie zimnej wody, nastepnie obok rozklada sie szmatke z materialu, nasypuje w nia stosowny proszek, zawija i wklada do rzeczonej miski z woda. Kava jest wtedy zaparzana. Rytual picia takze jest specyficzny. Grupa siedzi w kole, na piasku. Jedna osoba jest odpowiedzialna za przygotowanie napoju i nalewanie go do miseczki z rozlupanego orzecha kokosowego. Podaje go po kolei uczestnikom. Gdy dana osoba otrzymuje miske, mowi „bula” i klaszcze w rece raz. Gdy wypije, mowi „mata”, klaszcze trzy razy i oddaje miske, ktora tak krazy i krazy i krazy.

Co do zwyczajow, to trzeba tez wspomniec, ze wszedzie obowiazuje ceremonia powitalna, ktora i nas nie ominela. Witanie naszyjnikiem z kwiatow i piosenka. Wszyscy siadaja w kolo,spiewaja, klaszcza. To samo dzieje sie przy wyjezdzie, ale wtedy piosenka jest smutniejsza i czesto wywoluje lzy wzruszenia. Czy w jakichkolwiek hotelach na swiecie tak zegnaja? Tak, ze czlowiek czuje sie jakby oposzczal dom, zostawial znajomych i przyjaciol? Bo Fiji to jednak nie tylko piasek, slonce, palmy, woda. To nie tylko tropikalny raj. To przede wszystkim ludzie. Nigdzie na swiecie nie spotkalismy tak przyjaznych i otwartych ludzi jak tu. Reke sobie dam za to uciac. Nawet przyjazni Australijczycy zachowuja sie przy nich jak gbury. Czy to klimat tak na nich dziala, podejscie do zycia, brak pospiechu. Nie wiem. Ale mieszkancy Fiji pragna, aby turysci czuli sie jak u siebie w domu, a nawet lepiej. Witajac nie poprzestaja tylko na mowieniu „Welcome to Fiji”. Oni mowia „Welcome Home”. I dokladaja wszelkich staran, zeby tak wlasnie bylo. Mozna poczuc sie tu lepiej niz w domu. Przyjezdnych otacza tu wieczny usmiech, przyjazn i zainteresowanie. Tego w domu nie ma. Polacy nie wiedza co to pogoda ducha. Mieszkancy Fiji, mimo ogolnej biedy, sa szczesliwi, przyjmuja co im da los i nie przejmuja sie przeciwnosciami. Bez dwoch zdan, to sa najmilsi ludzie na swiecie, a my mozemy sie od nich wiele nauczyc...

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

czytam tak o kavie to i powiem, że tu tworzy się nalewka jaka, która popracować musi ale do grudnia powinna być dobra :)
bywajcie :)
kris