wtorek, 30 grudnia 2008

Cuba Libre! - czyli spotkanie ze Staruszka Rewolucja, czesc 2

Zapoznawanie sie z kubanska rzeczywistoscia przy swietle dziennym rozpoczelismy od mocnego rewolucyjnego kopa. Przeszlismy z naszego mieszkanka na Plac Rewolucji, wokol ktorego skupiaja sie glowne gmachy rzadowe, siedziba partii i byle miejsce pracy Commandante in Jefe Fidela Castro Ruz. Plac jest znacznych rozmiarow i w czasie kwiecistych przemow brodatego Fidela moglo sie na nim zmiescic podobno ponad milion ludzi. Najbardziej znanymi elementami tutaj sa bialy, marmurowy pomnik kubanskiego bohatera narodowego Jose Marti (rownie wielbionego przez Kubanczykow z Miami,jak i tych z Hawany) oraz mural z niesmiertelna podobizna Che Guevary z rownie wiecznym napisem "Hasta la Victoria Siempre" (Zawsze ku zwyciestwu) po przeciwnej stronie. Caly plac przecina paropasmowa ulica, ktora w czasie obchodow zdaje sie byc zamknieta. Pod pomnikiem Marti jest jeszcze trybuna, z ktorej przemawiaja wodzowie rewolucji, przypominajaca troche nasza z Placu Defilad. Caly czas doszukujemy sie tu podobizn z Polska z czasow poprzedniej epoki, nie to ze za wiele pamietamy. Gdy dotarlismy tu i zobaczylismy podobizne Che na wlasne oczy razem z przejezdzajacymi pod nia tymi wszystkimi samochodami, mielismy wrazenie spogladania na pewnego rodzaju surrealistyczna rzeczywistosc. To co do tej pory znalismy ze zdjec, filmow, czy tez wiadomosci telewizyjnych, teraz odczuwalismy wlasnymi zmyslami. Piekne wrazenie, dla ktorego warto ruszac w swiat.





Z Plaza de la Revolucion udalismy sie na pobliski dworzec autobusowy, zeby wywiedziec sie co i jak z transportem na wyspie. Z roznych wzgledow bowiem odrzucilismy pierwotny plan wypozyczenia samochodu. Sa tu dwie kompanie transportowe: Astro przeznaczone dla Kubanczykow i Viazul celujace w turystow i bardziej zamoznych rodakow. Podczas gdy przewodnik Lonely Planet stwierdza, ze w kazdym busie Astro sa dwa miejsca oferowane osobom placacym peso convertible (CUC), okazalo sie, ze sa to wiesci dawne i nieaktualne. Moze tak i bylo, ale obecnie turysci nie maja wstepu na poklad Astro. Odsylani sa do "pokoiku za firankami" - doslownie! - gdzie urzeduja panie z Viazul i sprzedaja stosowne bilety. Z dziesiec razy drozej oczywiscie, poniewaz podczas gdy w Astro placi sie peso cubano, tutaj tylko convertible. Standard jest jednak podobny, gdyz obie floty skladaja sie z busow „made in china”. Wywiedzielismy sie wiec co i jak z transportem i oposcilismy gmach dworca bogatsi o godzinowy rozklad jazdy.

Postanowilismy jednoczesnie kontynuowac rewolucyjny szlak zwiedzania i udac sie do centrum miasta i znajdujacego sie w dawnym palacu prezydenckim, Muzeum Rewolucji. W tym celu wsiedlismy na poklad miejskiego autobusu, zwanego tutaj "camello", czyli wielblad. Trzeba w tym momencie nadmienic, ze nie ma juz na ulicach Hawany oslawionych rozowych, dwugarbnych autobusow-ciezarowek, niesmialo przypominajacych dwugarbne wielblady, stad prawdopodobnie nazwa. Przeszly do historii zastapione przez nowe produkty chinskiej mysli motoryzacyjnej. Uwiecznione na wielu hawanskich pocztowkach, stare camello mozna jeszcze podobno spotkac na prowincji, co nam sie udalo, chociaz nie w rozowej barwie, w Santa Clara.

W tym momencie, jako ze jestesmy przy temacie wsiadania do autobusu, warto zajac sie innym fenomenem znanym nam z dawnych czasow, mianowicie kolejkami. Do autobusow, budki z lodami, hot dogami, a czesto i sklepow ustawiaja sie tu bowiem kolejki. Czesto w ogole nie widac, ze ktokolwiek jest ustawiony w jakiejkolwiek kolejnosci. Wszyscy stoja sobie gdzie chca, bardzo rzadko jak to bylo u nas, gesiego i w kupie. Sekretem calego tego przedsiewziecia jest dowiedzenie sie kto jest ostatni i zapamietanie jego twarzy. Gdzy przychodzimy, dajmy na to na przystanek autobusowy, rzucamy w przestrzen pytanie "Ultimo?", czyli "ostatni?" i uzyskawszy odpowiedz wiemy juz za kim jestesmy. Tak samo odpowiadamy, gdy kolejna osoba zjawi sie w poszukiwaniu transportu i ulokuje sie za nami. W miedzyczasie mozemy szwedac sie po okolicy, caly czas bedac jednak czujnymi, gdyz w Hawanie nie ma zadnych rozkladow i nigdy nie wiadomo, kiedy przyjedzie autobus, kiedy wystawia na sprzedaz swieza pizze czy hot doga mozna mniej wiecej okreslic. Gdy pojawi sie on na przystanku, rozproszeni po okolicy ludzie jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki ustawiaja sie sprawnie w kolejce do drzwi wejsciowych, kazdy na swoim miejscu i w odpowiedniej kolejnosci. I tak jest wszedzie. Autobus zapelnia sie do granic mozliwosci, a kierowca jest w stanie wylaczyc silnik i wolac na pasazerow, aby przemieszczali sie na koniec autobusu, gdzie jeszcze jest troche miejsca do oddychania. Wszystko to po to, aby nikt nie zostal na przystanku i wszyscy sie zmiescili. Oplata za przejazd wynosi 0.40 peso cubano, czyli praktycznie nic. I za taka wlasnie cene, scisnieci jak sardynki w oleju pojechalismy do centrum Hawany.

Wypakowalismy sie na ostatnim przystanku, tuz pod hawanskim Capitolio, czyli kopia znanego z Waszyngtonu Kapitolu. I naszym oczom ukazala sie ta prawdziwa Hawana, a wlasciwie jej poczatki - mnostwo starych samochodow, obdrapane, walace sie ale piekne budynki. Od pierwszego rozejrzenia sie mozna poczuc atmosfere tego miasta. Jestesmy tuz przy granicy z Habana Vieja – najstarsza dzielnica miasta, w ktorej realizm miesza sie z odrestaurowana za pieniadze UNESCO „rzeczywistoscia”. Uliczki biegnace od Capitolio prowadza wlasnie tam, do serca miasta. My tego dnia jeszcze sie tam nie zapuszczalismy. Postanowilismy stopniowac sobie doznania i rozejrzec sie najpierw w centrum. Wejscie do kopii ostoi waszyngtonskiej demokracji rowniez zostawilismy sobie na pozniej.





Ja swoja porozciagana na wszystkie strony uwage staralem sie skupic na odrestaurowanych na cacuszka oldsmobilach zaparkowanych nieopodal. Jak sie okazalo byla to czesc rzadowego przedsiewziecia majacego na celu odchudzenie turystycznych portfeli, noszaca wdzieczna nazwe „wypozycz sobie marzenie”. Cos na ksztalt polaczenia MPT z muzeum motoryzacji w Otrebusach. Pieknie zachowane auta o niebieskich tablicach rejestracyjnych (znaczy sie wlasnosc panstwa) mozna sobie wypozyczyc, razem z kierowca za sowita oplata w CUC. Na przyklad za pol godziny jazdy kabrioletem z lat piecdziesiatych ubieglego stulecia nalezy wysuplac kwote okolo 25CUC, czyli wiecej niz miesiecznie zarabia na Kubie lekarz. Sa chetni? Pewnie, ze sa. Co na to sumienie? Kazdy ma swoje:) Duzo bardziej autentycznie wygladaja te „prawdziwe” cuda techniki o zoltych (wpasnosc prywatna) tablicach rejestracyjnych. Te krazowniki szos parkuja nieopodal, w cieniu drzew czekajac na klientow. Turysta jednak legalnie w nie nie wsiadzie. Generalnie rzecz biorac, wszystkie te samochody na Kubie pelnia role tzw. Collectivo, czyli cos na ksztalt wieloosobowych taksowek jezdzacych po z gory ustalonych trasach. Spod Capitolio rusza taka w droge dopiero, gdy zapelnia sie wszystkie miejsca. Te poobijane, polatane, posklejane krazowniki przemykajace po kubanskich ulicach to wlasnie collectivo. Ciekawostka jest fakt, ze w wiekszosci przypadkow oryginalna zostala juz tylko karoseria i wnetrze, podczas gdy czesci napedowe jak silnik i inne niezbedne do zycia samochodu rzeczy zapozyczone zostaly od pojazdow produkcji radzieckiej, traktorow, czy innych wytworow przemyslu motoryzacyjnego. Kubanczycy, zmuszeni przez okolicznosci, stali sie najlepszymi mechanikami na swiecie, zdolnymi sprawic, ze wszystko bedzie jezdzic, nawet wbrew naturze. Jak juz wspomnialem nielegalnym jest przewozenie turystow w tychze collectivo, tak jak w rykszy rowerowej. Ten fakt jednak nie przeszkadza temu, ze jak sie chce to mozna. Wszystko zalezy usmiechu, kierowcy i oczywiscie zdolnosci negocjacyjnych oraz paru CUC. Bez tego na Kubie ani rusz.







Oprocz tego srodka transportu i wspomnianej juz komunikacji miejskiej mozna sie jeszcze poruszac po Hawanie taksowkami, jesli ktos chce. Tych tez sa rozne rodzaje i co za tym idzie charakteryzuja sie roznymi cenami. Najdrozsze sa taxi o zachodnich markach aut jak Peugeoty czy inne cuda. Drugie w kolejce sa Lady – biale. Najbardziej ekonomicznymi taksowkami sa zolte Lady, ktore czasem takze pelnia role collectivo, tzn. Laduja w siebie wiecej osob niz tylko jednego klienta i rozwoza ich po kolei. To zapewne obniza jeszcze oplate. Co ciekawe na ulicach mozna spotkac swoiste zolto-lado-hybrydy w postaci „limuzyny”. Pod tym haslem kryja sie po prostu dwie zespawane w jedna calosc Lady. Przod i byc moze tyl pochodza z jednego samochodu, natomiast w srodek dospawana jest jeszcze pasazerska czesc innego egzemplarza. W ten sposob da sie pomiescic wiecej osob podczas jednego kursu. W ekstremalnych wypadkach mozna chyba polaczyc w jedno trzy rozne auta. Niektore spawy dla „bezpieczenstwa” pokryte sa jeszcze tasma klejaca:) Ot kubanska pomyslowosc.



Ale odbilem troche od watku. Wracajac do centrum i architektury. Okolica Capitolio to reprezentacja pieknych budynkow Hawany, hoteli (w tym znanego Inglaterra), bogato rzezbionego gmachu opery, czy innych nie posiadajacych swoich nazw, a wartych wspomnienia. Takze i tutaj widac zeby czasu, ktore nadszarpnely te konstrukcje, jedne bardziej, inne mniej. Wiele zabudowan w samym centrum miasta po prostu sie sypie, czasami brakuje im praktycznie „wnetrz” nie wspominajac o oknach. Nie przeszkadza to jednak podziwiac ich wielkosci i architektoniczego kunsztu. Bo Hawana to perla architeketury, najrozniejszych stylow. Az boje sie myslec jak wygladala piecdziesiat lat temu, w pelni rozkwitu. Od Parque Central, w ktorym jeden kacik zawsze, ale to naprawde dwadziescia cztery godziny na dobe, pelen jest krzyczacych i gestykulujacych fanow baseballu, w strone morza biegnie pasaz zwany Prado, odrzewiona aleja, pelna lawek, ktora mozna spokojnie spacerowac unikajac ostrych promieni slonca. Pasaz ten po obu stronach otoczony jest jezdnia, po ktorej suna rikszarze i stare buicki, fordy i inne cudenka. Temu wszystkiemu smutnie z gory przygladaja sie budynki i ludzie. Bo zycie toczy sie tu na balkonach, gdzie wsrod prania przesiaduja mieszkancy plotkujacy o sukcesach rewolucji i codziennych sprawach. Gdzieniegdzie pod sklepieniami budynkow rozsiadaja sie grupki mezczyzn i przy akompaniamencie rumu i gestego dymu z cygar zawziecie graja w domino.









Tam gdzie konczy sie Prado, zaczyna sie Malecon, ciagnacy sie przez osiem kilometrow wzdluz wybrzeza. Nas jednak interesowalo Muzeum Rewolucji mieszczace sie w pieknym, eks palacu prezydenckim. To tutaj urzedowal Fulgencio Batista, zanim 1 stycznia 1959 roku skonczyl sie jego czas a zaczela epoka „barbudos”, czyli brodaczy. Dzisiaj mozna w tym budynku podziwiac najrozniejsze eksponaty zwiazane z czasami rewolucji i walk o niepodleglosc. Sa tu takie rarytasy jak koszule Fidela i Raula Castro, radio przez ktore nadawal Che Guevara, oryginalne przemowienie obroncze Fidela „Historia mnie uniewinni”, czy tez tablice pozdejmowane ze znacjonalizowanych fabryk amerykanskich. Ramy czasowe siegaja od, jak wspomnialem czasow niewolnictwa, Jose Marti i walk o niepodleglosc po zwycieskie lata, gdy wprowadzano przmyslane reformy rolne i klolejne pieciolatki. Wszystko jest po hiszpansku i angielsku, wiec propaganda dziala doskonale. Na dole, przy wejsciu znajduje sie tzw. Kacik kretynow, gdzie jest tablica z karykaturami trzech osob: Georga Busha seniora, Ronalda Reagana i Fulgencio Batisty, a przy kazdym z nich napis „Dziekujemy kretynie za pomoc w konsolidacji rewolucji”. Ot poczucie humoru. Przed muzeum stoi czolg, z ktorego Fidel dowodzil i podobno strzelal w czasie nieudanej inwazji USA w Zatoce Swin. Obok glownego budynku muzeum powstal jeszcze dodatkowy pawilon, w ktorym glownym eksponatem jest odnowiony i pieczolowicie chroniony jacht „Granma”, na ktorym Fidel, Che, Raul i Camillo Cienfuegos wraz z 81 innymi rewolucjonistami przybyli z Meksyku, aby dokonac to czego dokonali. Jak udalo im sie ladowanie, wszyscy wiedza.





Z muzeum, bocznymi uliczkami udalismy sie w droge powrotna do Capitolio. Po drodze zaliczylismy Edificio Bacardi, wspaniale zachowany budynek w stylu art deco i bar Floridita, gdzie Ernest Hemingway popijal swoje daiquiri. Po drodze natknelismy sie na maly bazarek z produktami rolnymi, gdzie probowalismy zakupic banany. Nie udalo sie, gdyz sprzedawczyni postawila nam zaporowa cene 1CUC za malutkiego bananika. Ot cena posiadania blond wlosow. Wysmialismy ja i poszlismy dalej. Co jak co, ale to juz bylo poprostu oszustwo. Powoli poznawalismy tymsamym reguly rzadzace kubanska ekonomia i nasze miejsce w szeregu. Rozumiemy, ze jako turysci musimi placic wiecej, ze ludzie tam nie maja innego dostepu do peso ceonvertible, jak wyciagac je od nas, lub wymieniajac swoje niskie pensje w kantorach. Natlok turystow w Hawanie sprawia, ze kazdego mozna w jakis sposob naciagnac. Mozna sie jednak nie dac, rozgladac sie uwaznie, rozpoznac kto cie probuje oszukac, a kto nie. Bez znajomosci hiszpanskiego jest jednak ciezko, wiec tym wszystkim przybyszom, ktorzy maja ten klopot, wspolczujemy.

Tym razem do Capitolio weszlismy, aby podziwiac jego monumentalizm od srodka. Rzeczywscie robi wrazenie. Marmurowe posadzki i wszystko chyba z marmuru, ciekawa dawna sala parlamentu i ... stoiska z pamiatkami. Na Kubie maja bardzo ciekawy zwyczaj, ze gdziekolwiek nie wejdziesz, do jakiegokolwiek zabytku, muzeum, czy innego przybytku, zawsze natkniesz sie na obowiazkowe stoisko z pamiatkami. I nie wazne, ze zaplaciles za bilet. Zeby gdzies dotrzec, musisz przejsc przez te sklepiki. A co sprzedaja? Ano generalnie kubanskie pamiatki mozna nazwac guevaryzmami bo to nic innego jak wszystko co sie tylko da okraszone podobizna Che. Koszulki, czapki, kieliszki, pocztowki, kalendarze, kolczyki itd., itp., a na nich Ernesto Guevara de la Serna. Ciekawe, ze najbardziej znanym kubanskim rewolucjonista na swiecie i jednym z glownych produktow eksportowych jest ... Argentynczyk:).



Po wyjsciu z Capitolio poszwedalismy sie jeszcze po okolicznych uliczkach, ktore tak mnie wciagaja. Posililismy sie sprzedawanymi z ulicznych stoisk kanapkami ze schabowym i tak dozywieni i najedzeni widokami zakonczylismy nasz dzien.

C.D.N.

poniedziałek, 29 grudnia 2008

Cuba Libre! - czyli spotkanie ze Staruszka Rewolucja, czesc 1




Kuba jest miejscem, do ktorego zawsze chcialem pojechac i jakos nigdy nie udawalo mi sie tam dotrzec. Planujac kazda kolejna podroz, zastanawiajac sie gdzie pojedziemy, zawsze na pierwszym miejscu proponowalem ta wyspe. I zawsze cos stawalo na przeszkodzie. Tym razem, planujac cala wyprawe warunkiem bylo to, ze Kuba bedzie jednym z krajow, ktore odwiedzimy. Bylo wiele watpliwosci, wiele problemow, ale gdy w koncu bedac w Ekwadore kupilismy bilety na Kube, poczulem, ze marzenie sie spelni. I to jeszcze za zycia brodatego Fidela.

Samo przetransportowanie sie na wyspe nie obylo sie bez przygod. Lot mielismy z Gwatemala City, przez Mexico City i Cancun. Pierwszy wylot o 6.45 rano. Zeby wyrobic sie na ten lot, wstalismy przed czwarta rano, zapakowalismy sie w mikrobusik i w ciemnosciach nocy ruszylismy z Antigua na lotnisko. Tam wszystko odbylo sie sprawnie i juz wkrotce moglismy drzemac na pokladzie samolotu. Przygoda zaczela sie w Meksyku, gdzie musielismy sie przesiasc na inny samolot. Wg rozkladu mielismy na to okolo pol godziny, co od razu automatycznie powodowalo, ze plan byl napiety. Dziwnym trafem na wykazie odlotow wyswietlanych na ekranach na lotnisku, naszego lotu nie bylo. Jeszcze w samolocie skierowano nas do bramki numer 19, gdzie jednak nic konkretnego nie znalezlismy. Zapytalismy sie wiec milego przedstawiciela linii lotniczych Mexicana de Aviacion gdziez to mamy sie udac. Pokierowal nas do bramki B, ktora okazala sie lezec po przeciwnej stronie terminalu i byc hala pelna ludzi. Tam po raz kolejny zapytalismy sie stosownej osoby o konkrety, a w odpowiedzi uslyszelismy, ze nasz samolot odlatuje z bramki numer 38, czyli na zupelnie przeciwnym koncu terminala. No to w droge bo godzina odlotu wlsnie wybila, a nas na pokladzie jak nie bylo tak nie ma. Biegiem, z dosc ciezkim bagazem podrecznym zawierajacym efekty naszych bazarowych eskapad po Gwatemali, ruszylismy w strone wskazanej nam bramki. Dziwnym trafem jednak oznaczenia na lotnisku wskazywaly, ze bramek jest jedynie 36. Ale nic, oficjele powiedzieli 38 to idziemy. Oficjele, jak sie okazalo, byli jednak w bledzie. Na terminalu numer 1 bramek jest 36. Wkurzony niemilosiernie, spocony zaatakowalem kolejny punkt informacyjny na lotnisku. Pan podzwonil, pogadac i oswiadczyl, ze lot do Hawany jest z bramki numer 17, czyli tuz obok miejsca, gdzie wyszlismy z samolotu!!! Godzina wylotu mionela juz jakies 15 minut wczesniej, ale nic idziemy. Dotarlismy do wskazanej bramki, grozac po drodze palcem osobnikowi, ktory rozpoczal nasza wedrowke po lotnisku. Jak sie okazalo, samolot jeszcze nie odlecial. Uff. Biegiem do czekajacego autobsu, ktory pelen czekajacych ludzi, zaraz ruszyl w strone samolotu. Jechal, jechal i podjechal w koncu pod jeden z aeroplanow. Postal tam z piec minut, nie otwierajac drzwi i ... zabral sie w powrotna droge. No niee, ze my nie potrafimy znalezc bramki to jeszcze ok, ale ze oni nie wiedza ktory samolot to juz przesada. Kierowca w miedzyczasie dojachal do punktu wyjscia, zatrzymal sie, nie wysiadajac pogadal przez okno z kolega z innego autobusu i ni mniej ni wiecej tylko zawrocil, jak sie okazalo w strone tego samolotu do ktorego juz raz dotarlismy. Tam znowu sie zatrzymal, ale po paru minutach tym razem drzwi sie otworzyly i moglismy wsiasc na poklad. Ufff, myslimy, w koncu. Gwoli formalnosci zapytalem stewardess, czy aby wszystkie bagaze udalo sie przeladowac, i uzyskawszy twierdzaca odpowiedz udalem sie na swoje miejsce czujac szybsze bicie serca zwiazane tak z maratonem po lotnisku jak i z miejscem, do ktorego lecielismy. Po przystanku w Cancun, dziwnej procedurze przejscia po raz drugi przez sluzby imigracyjne (w Meksyku, nawet jesli jestes tranzytem, musisz przejsc przez immigration) i kolejnej godzinie lotu, pod nami ukazala sie kubanska ziemia. Pola uprawne, pola, pola, jakas fabryka, pola i autostrada, po ktorej wydawalo sie, ze malo co jezdzi. Pare minut i wyladowalismy. Jestesmy na Kubie!!! Wiele slyszelismy o kolejkach panujacych tu do kontroli granicznej, ale w naszym przypadku praktycznie takiej nie bylo. Co ciekawe do urzednika nie moglismy podejsc we dwojke, jak to zwykle bywa, ale trzeba sie bylo do wywiadu rozdzielic. Ewelinka poszla pierwsza, a mnie skierowano do drugiego okienka. Tam standardowe pytania, w jakim celu, gdzie bedziemy mieszkac etc. oraz czym sie zajmuje. No to mowie co i jak, ale pani nie wiedziala co to PR. No to ja, ze pracuje z dziennikarzami, ona na to, czy jestem dziennikarzem? Ja mowie, ze nie, ze tylko z nimi pracuje. Ale cos jej sie nie spodobalo. Odeslala mnie na bok i zaczela konferowac z kolezankami. Ewelinka byla juz w tym czasie po drugiej stronie. No ladnie mysle, tyle czekalem zeby tu dojechac, tyle lat marzenia i planowania, a oni mnie nie wpuszcza. Mnie?! Po kilku minutach zostalem zawezwany spowrotem przed oblicze srogiej pani, ktora stwierdzila todo bien y bienvenidos a Cuba. Bzyknely drzwi i ucieklem na druga strone. Udalo sie. Teraz pozostalo nam tylko odebrac bagaze i ruszyc na podboj Hawany. Ale tu ... czekamy i czekamy, rozne bagaze wypadaly na rampe, ale nie nasze. W koncu wszystko ustalo, bagazy nie ma. No ladnie, tego jeszcze brakowalo. Obsluga lotniska mowi, ze to juz wszystko i zeby isc do reklamacji. Tutaj tropiki, lato i gorac a my w jeansach, bez ubran, niczego. Zgubili nam bagaze. Jak sie okazalo przy okienku do spraw reklamacji nie bylismy jedynymi pasazerami tego samolotu. Przemila pani wziela nasze kupony, postukala w komputer (dzieki Bogu jakas komputeryzacja jednak na Kubie jest) i stiwerdzila, ze mamy szczescie bo nasze bagaze leca innym lotem Mexicany i beda za godzine. Poczekajcie i bedzie ok. No to czekalismy. Przy okazji mielismy pierwsza stycznosc z stosunkiem Kubanczykow do zakazow. W tym przypadku, mimo ze palenie na lotnisku jest zabronione, o czym swiadcza liczne obrazki z przekreslony pecikiem, nikt sie tym nie przejmowal. Nawet ochrona, czy inna milicja. Ot na Kubie wszystko jest nielegalne, ale nikt sie nic z tego nie robi. Pewnie nawet Fidel by tu palil, gdyby nie rzucil nalogu pare lat temu. A na bagaze jak czekalismy tak czekalismy. W koncu wyladowal stosowny samolot. Z niepokojem ustawilismy sie przy rampie i wypatrywalismy plecakow. Jedna minuta, dwie, trzy, dziesiec .. w koncu sa. Jestesmy uratowani! Mozemy ruszac dalej.

Zabralismy sie stamtad szybciutko, dokonalismy wymiany naszych funduszy na "dewizowe" peso convertible oraz lokalne peso cubano znane rowniez moneda nacional i w droge do miasta. Ku naszemu zdziwieniu, taksowki czekajace na lotnisku to nie byly lady, czy inne moskwicze, ale porzadnie wygladajace peugeoty. Po krotkiej negocjacji i wyeliminowaniu posrednikow chcacych wywidowac cene swoja prowizja za znalezienie ci stojacej piec metrow dalej taksowki, ruszylismy w strone centrum.

Juz za zakretem dostrzeglismy pierwsze relikty motoryzacyjnej historii w postaci amerykanskich oldsmobili, ktore rocznikowo zatrzymaly sie na 1959 roku. A wiec to wszystko prawda! Stopniowo pojawialo sie ich wiecej, a oprocz nich byly w koncu tez i lady, wolgi, moskwicze, a nawet nasze maluszki i Fiaty 125p. Wszystko tak jak mialo byc. Kuba. Hawana. W koncu! Dwadziescia kilometrow dalej dotarlismy do Vedado i zarezerwowanej casa particular, ktora stala sie naszym kubanskim domem na najblizsze pare dni.

Tu moze pare slow na temat zakwaterowania na Kubie. Otoz najbardziej ekonomicznym sposobem jest mieszkanie wlasnie w tzw. casa particular, czyli u kogos w domu, kto wynajmuje pokoj turystom (o roznym standardzie, zaleznie jak sie trafi) i kto placi za to slono stosownym urzedom –nawet 300CUC miesiecznie, niezaleznie, czy ma gosci czy nie. Suma nieprawdopodobnie wysoka jak na lokalne warunki. I my wlasnie w takich miejscach zatrzymywalismy sie podczas calego naszego pobytu. W Hawanie ulokowalismy sie w budynku z lat 30 XXw. przy ulicy Infanta, rzut beretem od Maleconu. Lokalizacja porzadna i mieszkanie rowniez. Merici, ktora byla nasza gospodynia (swoja droga lekarka z wyksztalcenia) zaopiekowala sie nami bardzo milo i jesli chodzi o noclegi to zaplanowala nam w zasadzie cala podroz. Zaplanowala tzn. podzwonila po znajomych w innych miastach i porezerwowala nam mieszkanka w tych miejscach, gdzie wiedzielismy, ze na pewno bedziemy. Takie biuro podrozy, albo siatka wsperajacych sie znajomych.

Pierwszy nasz wieczor ukoronowalismy sobie wyjsciem na kolacje polaczona z degustacja prawdziwego kubanskiego mojito (srednie, ale to juz zalezy od barmana) i nocnym spacerem po hawanskim Maleconie. Knajpka, do ktorej wyslala nas Merici byla przyjemna z panem grajacym na pianinie. Normalnie wydawala sie calkiem ekskluzywna, ale ceny byly zdecydowanie przystepne. No wiec posililismy sie wieprzowinka (ulubione chyba mieso Kubanczykow, moze poprzez to, ze wolowina jest reglamentowana) i ruszylismy nad wybrzeze. Fale tego wieczoru nie obmywaly Maleconu, po ktorym przechadzalo sie mnostwo kubanskich zakochanych par (popularne miejsce dla tej konkretnej aktywnosci), a po jezdni przejezdzaly sobie wiecznie zywe relikty amerykanskiej historii motoryzacji urozmaicane co jakis czas radziecka, chinska i europejska mysla technologiczna. Zakochanym parom chwile umilali uliczni grajkowie, za drobna oplata przygrywajacy smetne melodie, a nastroju dopelnialy liczne butelki rumu krazace pomiedzy spacerowiczami. Dzien, mimo swoich niekoniecznie przyjemnych atrakcji zakonczyl sie wiec przemilo, a ja poczulem, ze naprawde tu dolecialem. Bylismy na Kubie.

C.D.N.

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Wrocilismy

Stalo sie. Wczoraj, dokladnie co do sekundy, o godzinie 19.40 (ahh ci Niemcy i ich punktualnosc) samolot Lufthansy z nami na pokladzie bezpiecznie wyhamowal na warszawskim Okeciu. Tym samym po 331 dniach w drodze skonczyla sie nasza podroz, skonczyla sie nasza przygoda. Bylo wzruszenie, byly usciski, lez sie nie doszukalem. Pewnie byly dobrze zamaskowane. Wszystkim, ktorzy przybyli na lotnisko zeby nas powitac, serdecznie dziekujemy. Dziwne to uczucie wrocic do "normalnego" zycia, ale chyba trzeba sie bedzie zaaklimatyzowac. A jak sie nie uda, to zawsze mozna znowu wskoczyc w samolot. Bo miejsc do odwiedzenia zostalo jeszcze sporo, oj sporo.

piątek, 19 grudnia 2008

Ladowanie w rzeczywistosci

Wszystko co dobre szybko sie konczy, przy dobrej zabawie czas szybciej leci i tym podobne frazesy zwykle w zyciu sie sprawdzaja. Nie inaczej jest i w naszym przypadku. Ten rok zlecial nam niemilosiernie szybko, a im blizej do powrotu tym bardziej utwierdzamy sie w tym przekonaniu. Czas zdecydowanie za szybko mija. Ale wszystko ma swoje dobre i zle strony. Dobra to ta, ze za wszystkimi sie juz mocno stesknilismy i chetnie zobaczymy Wasze przemile oblicza, mamy nadzieje, ze jak najszybciej.

A jesli sa wsrod was tacy, ktorzy nie maja co robic w niedzielny wieczor i chcieliby nam nasze ladowanie w zimowej rzeczywistosci ulatwic usciskiem dloni lub innym rownie zmyslowym sposobem, to moge nadmienic, ze ladujemy wlasnie w niedziele, 21 grudnia o godzinie okolo 19.40 na pokladzie Lufthansy z Londynu przez Dusseldorf (LH3322).

Tak czy siak blizej nam juz do zobaczenia sie twarza w twarz i wtedy bedziecie mi mogli bezposrednio wygarnac za opoznienia w pisaniu i wszystko inne co wam sie nie podoba w mojej osobie. Winien jestem jeszcze opis przygody na Kubie, nad czym nieustannie pracuje i obiecuje wkrotce jeden wielki poemat rewolucyjny, ktory obali caly ustroj, wszystkich monarchow i rzady na tym blogu. :) Ale to wkrotce.

Pozdrawiamy z NYC i do zobaczenia juz niedlugo.

wtorek, 16 grudnia 2008

Semuc Champey, czyli gwatemalski kandydat do naturalnego cudu swiata

Pierwotnie nasz plan byl taki. Z Tikal ruszamy spowrotem na poludnie Gwatemali i odbijamy do polozonych tuz przy granicy, ale juz w Hondurasie kolejnych ruin Majow, mianowicie Copan. Ale jak to zwykle bywa z, plany ulegaja zmianie. I nasz, po drobiazgowym przeanalizowaniu opcji przejazdu w tamta strone zmienil sie tak, ze Copan zostawilismy sobie na nastepny raz (gimnastyka zwianaza z przetransportowaniem sie do Hondurasu byla ponad nasze watle sily), a zamiast tego postanowilismy zapoznac sie z polecanym przez wszystkie poznane przez nas osoby, Semuc Champey. O tym co kryje sie pod ta nazwa opowiemy za chwile. Na razie pare slow na temat zwykly i codzienny, czyli transport w Gwatemali.

Otoz aby dojechac do Semuc Champey, najpierw trzeba dotrzec do wiekszego miasteczka polozonego nieopodal, czyli Coban (nie mylic z honduraskim Copan). I po malych perturbacjach zwiazanych ze znalezieniem zwyklego, a nie turystycznego transportu, ruszylismy w droge. W Gwatemali, jak sie okazalo, chicken busy, mimo ze sa podstawa calej transportowej egzystencji, sa czasami zastepowane przez mikrobusy, czyli takie klasyczne vany. Ma to miejsce na trasach dluzszych, ktore byc moze owe chicken busy nie do konca sa w stanie pokonac. No wiec na pokladzie takiego mikrobusa, w towarzystwie lokalnym i przy akompaniamencie starych filmow produkcji meksykanskiej odtwarzanych z przenosnego dvd dotarlismy do Coban. Do hostelu zawiozl nas osobnik poruszajacy sie samochodem w stylu hawanskich ulic, czyli kilkudziesiecioletnim oplem, w ktorym drzwi zamykaly sie na sznurki, ale caly czas jezdzil. Pogoda od razu okazala sie malo sprzyjajaca za sprawa nieprzyjemnych opadow atmosferycznych i lekko niskiej temperatury. Po wieczornym spacerze po miescie w poszukiwaniu czegos do zjedzenia, utwierdzilismy sie w przekonaniu, ze Coban do zaoferowania za wiele nie ma, czytaj nic. No ale przeciez nie zjawilismy sie tu dla walorow architektonicznych tego miejsca, ale aby zapoznac sie z nieodleglym cudem natury, szmaragdowymi wodami i formacjami skalnymi Semuc Champey. Udalismy sie tam z samego rana. Najpierw mikrobusem do miasteczka Lanquin, gdzie czekala nas przesiadka ... na ciezarowke. Ot zwykla ciezarowke z otwarta paka i umocowanym na gorze pretem do trzymania sie. Takim oto srodkiem transportu po kilkunastu minutach karkolomnej jazdy, podczas ktorej, spod kol uciekaly weze, dotarlismy do bram parku narodowego. Jako ze ruszylismy w zasadzie bez sniadania, pozywilismy sie w miejscowej knajpce i dopiero wtedy ruszylismy na podboj tych cudow natury. Pogoda w stosunku do Coban roznila sie znacznie, przynajmniej jesli chodzi o temperature, ktora tam wymuszala noszenie polaru, tutaj zas przyciskala nas do zalozenia bardziej lekkich strojow. W takiej atmosferze ruszylismy na spotkanie z natura.






Bo Semuc Champey to nie ruiny Majow, czy kolonialne zabytki architektury, to krajobraz stworzony silami przyrody. To przepiekna dolina, z plynaca w dole rzeka o kolorze szmaragdowym, ktora stworzyla wlasne dziela sztuki w wapiennych skalach. Dziela te to po prostu wodospady, mniejsze i wieksze, to takze baseniki, do ktorych wskakuja spoceni turysci po uprzednim przebraniu sie w stroje kapielowe. Niebo bylo pochmurne, ale spacer po przyrodniczych sciezkach wzdluz rzeki, wsrod tropikalnej roslinnosci i takiej samej wilgotnosci sprawil, ze nie odmowilismy sobie przyjemnosci kapieli. Przebralismy sie wiec w stosowny stroj i wskoczylismy do przyjemnie chlodnej wody. Przed nami byl maly wodospad, za nami kolejny, po bokach porosniete dzungla zbocza, a w oddali wila sie rzeka. W takich warunkach przyszlo nam sobie poplywac. Co ciekawe w wodzie zyly jakies specyficzne rybki, ktore, jak czlowiek stanal w miejscu, podplywaly i zaczynaly cie podskubywac. Nie byly to raczej wspominane juz przezemnie rybki Canero, ale i tak wrazenie bylo dosc dziwne. Lekarstwem na nie okazalo sie plywanie lub tez stanie pod spadajacymi kaskadami wody. Tam sie nie zapuszczaly i dawaly spokoj.





Semuc Champey to naprawde przyjemne miejsce, pelne pieknych sciezek spacerowych, z ktorych mozna obserwowac rozne fragmanty rzeki i formacji skalnych. To takze punkt widokowy polozony na wzgorzu, z ktorego widac panorame calej okolicy oraz pelny obraz jaki maluje woda u podnoza. To takze jaskinie, do ktorych mozna zajrzec i ktorych korytarzami mozna spacerowac. Wieksze i bardziej znane sa w pobliskim Lanquin, ale ani tu, ani tam sie nie wybralismy. Jakos tak do jaskin nas nie ciagnelo. Calosc jest tez gwatemalskim kandydatem w internetowym glosowaniu na nowe siedem naturalnych cudow swiata.

Po kapieli ruszylismy w droge powrotna do Lamquin i dalej do Coban. Dotarlwszy tam pod wieczor nie mielismy juz za wiele do roboty. Zorganizowalismy sobie wiec dalsza droge na nastepny dzien. Z Coban ruszylismy do miejsca, ktore nam sie najbardziej z Gwatemali podobalo, do miejsca ktore skradlo nam serca, a mianowicie Antiguy. Spedzilismy tam ostatnie cztery noce, przed kolejnym wyzwaniem - wyspa jak wulkan goraca, czyli perla Karaibow, ostoja socjalizmu, krajem Fidela, Che i jedynym na swiecie miejscem wciaz broniacym sie przed wplywami "imperialistycznych lap sasiada z polnocy" ... spelnienie moich podrozniczych marzen - Kuba.

niedziela, 14 grudnia 2008

Tikal, ruiny Majow w srodku dzungli



Znad jeziora Atitlan do Flores jest kawal drogi. Trzeba praktycznie przejechac caly kraj i chociaz Gwatemala nie nalezy do najwiekszych, stan drog robi swoje i sprawia, ze jest to przedsiewziecie calkiem powazne. Na poczatku zastanawialismy sie nawet nad skorzystaniem z uslug biur turystycznych oferujacych przejazd minibusikami. Jak sie jednak okazalo, minibusikiem jedzie sie tylko do Gwatemali, aby tam przesiasc sie juz w normalny autobus (tym razem nie chicken). Za zorganizowanie tego licza sobie sporo. Stwierdzilismy wiec, ze na nas nie zarobia i zabralismy sie za planowanie tej drogi wlasnorecznie. Najpierw zadzwonilismy do firmy przewozowej, kora operuje na trasie Guatemala City - Flores, zarezerwowalismy stosowne miejscowki, a co wiecej okazalo sie, ze obowiazuje aktualnie przedswiateczna promocja i bilet jest tanszy. Tym lepiej dla nas. Po zapewnieniu sobie transportu zaladowalismy sie do chicken busa jadacego z Pana do Gwatemali i ruszylismy w droge. Po pieciu godzinach, z niemilosiernie bolacymi dupskami (alez te laweczki sa twarde) dotarlismy do stolicy. W zasadzie to wysadzili nas na srodku trzypasmowki, przy pasie zieleni oddzielajacym nas od ruchu ulicznego naplywajacego z przeciwnej strony. Tuz za autobusem zatrzymala sie od razu taksowka, z ktorej uslug, po krotkim argowaniu, skorzystalismy. Mily kierowca zawiozl nas na "dworzec" nalezacy do operatora autobusow. Wykupilismy nasza rezerwacje (wyszlo nam duuzo taniej) i bylismy gotowi ruszac w dalsza droge. Niesety brakowalo nam jeszcze okolo czterech godzin. No to zabralismy sie z piekielnie zimnej poczekalni i poszlismy cos zjesc. Posileni zdecydowalismy sie rozegrac pare partyjek kanasty, zabijajac skutecznie czas. Z malym wyprzedzeniem wrocilismy do poczekalni dzielnie czekajac na wezwanie na poklad. Autobus okazal sie byc wytworem chinskiego przemysly samochodowego i mimo swojego nowoczesnego wygladu byl strasznie niewygodny. Ale punktualnie o 22 ruszylismy w droge. Jako ze byl to serwis luksusowy (na gwatemalskie warunki, ale i tak bylismy jedynymi turystami w pelnym auobusie) kierowca zdecydowal sie na wlaczenie filmu, ktorym okazal sie byc kolejny odcinek przygod Jamesa Bonda - Quantum of Solace. Ciekawsze bylo jednak to, ze wersja byla po francusku, bez napisow czy to hiszpanskich, czy tez angielskich. Wszyscy wiec bawili sie swietnie, idac spac. :)

Punkualnie o 6 rano dotarlismy do Flores. "Wypoczeci" i "wyspani" posanowilismy nie tracic czasu. Znalezlismy przyzwoity hostelik (po uprzednim przejsciu sie po calym miescie w jego poszukiwaniu, aby skonczyc w miejscu z ktorego zaczelismy) i zjedlismy zasluzone, aczkolwiek nie do konca smakowite sniadanie. Nastepnie udalismy sie na poszukiwanie transportu, ktory zabralby nas do polozoncyh 90 minut drogi od Flores ruin. Tym razem nie obylo sie bez skorzystania z ulsug biura podrozy i minibusika. Innej drogi nie bylo. O 9 rano jechalismy juz ku przygodzie. Po krotkiej drzemce, w ktora zapadlismy niemal natychmiast,odkrylismy, ze zblizamy sie do celu. W kasie sprzedajacej bilety do ruin sprobowalismy tricku, ze moze jestesmy podobni do Gwatemalczykow (za wejsciowki placa dziesiec razy mniej), ale nie przeszlo. W Antigua udawalo nam sie zmniejszyc koszty udajac studentow, ale tutaj nawet takiej znizki nie bylo. Wysuplawszy odpowiednie fundusze i otrzymawszy w zamian prawo wstepu ruszylismy w tropikalny las w poszukiwaniu zaginionego swiata Majow.

Od parkingu do pierwszych ruin jest okolo poltora kilometra. Sciezka biegnie przez pieknie zielona i stosunkowa gesta dzungle. W przeciwienstwie jednak do naszych ekwadorskich doswiadczen, nie bylo tu tak goraco i wilgotno. Pogoda byla przyjemna. Swiecilo slonce i bylo milo. Po kilkunastu minutach naszym oczom ukazaly sie pierwsze ruiny. Najpierw niesmiale, male kamienne strukury, ktore przeistoczyly sie w dwie kilkidziesieciometrowe wieze, gdy dotarlismy do glownego placu miasta. Trzeba nadmienic, ze Tikal zamieszkiwalo w czasach swietnosci okolo sto tysiecy ludzi, wiec teren nie moze byc maly. Te dwie wieze to charakterystyczne budowle widoczne na wszystkich pocztowkach z tego miejsca. Jasno szary kamien i stozkowa konstrukcja ze schodami biegnacymi ku szczytowi, gdzie znajduje sie male pomieszczenie. Generalnie sa to piramidy stworzone ku czci krolow Majow, pochowanych pod nimi. Po obu stronach glownego placu sa szczatki innych budowli, plyty z charakterystycznymi plaskorzezbami i sporo turystow z aparatami:) Nie ma ich jednak tylu jak na Machu Picchu, bo i skala tego miejsca nie jest taka sama. Machu Picchu robi o wiele wieksze wrazenie, pewnie glownie dzieki swojej lokalizacji w gorach. Tikal jednakze takze ma w sobie cos, zwlaszcza gdy odejdzie sie z glownego placu w strone pozostalych ruin. Ten glowny plac jest tak odpicowany, zadbany i odchuchany, ze moim zdaniem sam na tym traci. O wiele ciekawsze sa pozostale piramidy, do ktorych trzeba dojsc przez biegnace przez las sciezki. Niektore z nich sa jeszcze porosniete roslisnnoscia, wygladajac w duzej mierze tak jak je odnaleziono. I to robi o wiele wieksze wrazenie.









Na trzy piramidy mozna sie wspiac po zbudowanych w tym celu drewnianych schodkach. Wdrapalismy sie oczywiscie na wszystkie, z ktorych rozposcieral sie przepiekny widok. I tym razem piramida z glownego placu przegrywa z pozostalymi. Widaz z niej bowiem praktycznie tylko stojaca naprzeciwko glowna budowle i polozone dookola zabudowania. Z pozostalych widac ... widac dzungle ciagnaca sie az po horyzont z wystajacymi sposrod zielonego morza drzew czubkami pozostalych piramid. To jest to i warto pokonac lek wysokosci, zeby zobaczyc to na wlasne oczy.





W Tikal spedzilismy kilka godzin, przechadzajac sie od jednych struktur do drugich, podziwiajac zmysl konstrukcyjny Majow. W tym rowniez ich potomkow, gdyz prace rekonstrukcyjne ida pelna para i wokol niektorych ruin stoja rusztowania, pod nimi taczki i worki z cementem. Ot tak tworzy sie historie:) Mimo wszystko jednak wiele z ruin Tikal jest niesamowitych i chociaz czesc osob mowi, ze na przyklad Palenque w Meksyku robi wieksze wrazenie, Tikal godny jest odwiedzin.

Co ciekawe mielismy tu okazje z bliska przyjrzec sie malpom, tukanom i innym futrzakom, ktore w dzungli w Ekwadorze ogladalismy ze sporej odleglosci. Tutaj nie uciekaly one za bardzo przed ludzmi, malpy skakaly po drzewach zajadajac sie jakimis pysznosciami, a tukany usiadly akurat przy schodach, gdy wspinalismy sie na jedna z piramid. Bliskie spotkanie z historia i natura, tak mozna podsumowac ten wypad.





Po tym wszystkim wrocilismy do Flores, aby nastepnego juz nastepnego dnia ruszyc w dalsza droge. Tym razem do Coban i Semuc Champey.

Lago Atitlan, czyli jezioro jak z bajki

Z ciezkim sercem opuscilismy Antigue, postanawiajac sobie, ze jeszcze tu wrocimy przed wylotem z Gwatemali. Udalismy do Panajachel, miasteczka polozonego nad jeziorem Atitlan, jednym z najpiekniej polozonych zbiornikow wodnych na swiecie.



Nasza droga z Antigua uplynela nam na pokladzie dwoch chicken busow. O ile pierwszy etap podrozy odbylismy bez problemu, siedzac sobie wygodnie (na ile sie tylko dalo), to gdy przyszlo do przesiadki, nie bylo juz tak slodko. Otoz zapakowalismy sie (z wielkim trudem) do kolejnego pojazdu i zostalismy jednymi z tych szczesliwcow, korzy przysiadaja sobie na ramieniach innych, probujac rownoczesnie zlapac rownowage na zakretach. Generalnie te zakrety nie mialy jednak wiekszego znaczenia, a to dlatego, ze bylismy scisnieci jak sardynki i nie bylo szans przewrocic sie na ktorakolwiek ze stron. Ja jechalem z tylu (musialem zaopiekowac sie plecakami na dachu), Ewelinka z przodu. A przed nami byly dwie godziny drogi. Na szczescie po pewnym czasie awansowalismy do pozycji siedzacej, na poczatku na trzeciego - uzyczajac ramienia innemy wspolpasazerowi, pozniej do pozycji srodkowej, a na koncu na miejsce luksusuwe, przy oknie. Po pewnym czasie, w zasadzie pod koniec podrozy udalo nam sie tez zjednoczyc w przedniej czesci autobusu. Dzieki Bogu, ze kierowca zatrzymuje sie w dowolnym miejscu na wezwanie kazdego pasazera. Sprawia to ze na pokladzie jest w miare spora rotacja.

Dotarlismy wiec do Panajachel, jednego z trzech popularnych lokacji dla chetnych do podziwiania urokow Atitlan. Trzeba jednak przyznac, ze to miasteczko jest ulokowane najkorzystniej pod wzgledem widokowym. Ale o tym za chwile. Zameldowalismy sie w hosteliku, ktorego szukanie zajelo nam chwile, ale tylko przez nasze wybredne charaktery i postanowienie, ze chcemy placic jak najmniej. W koncu sie udalo. Zawsze wczesniej, czy pozniej sie udaje. Nie dalismy juz jednak rady zdazyc na zachod slonca nad jeziorem. Pozostala nam eksploracja samego miasteczka. Za wiele nie ma ono jednak do zaoferowania. Jako ze przybyszow jest tu caly czas sporo, jest jedna glowna uliczka, na ktorej skupia sie zycie turystyczne. Pelno tu agencji podrozy, jest bazarek, sa sklepy i knajpki. To co zawsze. A skoro nic ciekawego to i nic ciekawego tego dnia juz nie robilismy. Spozylismy przyzwoita kolacje, pogralismy w karty i dzien sie skonczyl.

Pierwsza polowe nastepnego dnia spedzilismy na niedzielnym bazarze w Chichicastenango, ktory podobno jest najwiekszym w Ameryce Srodkowej. Moze to i prawda, chociaz rozmiarami nie zachwyca az tak bardzo. Ot plac i pare uliczek zapelnione po brzegi Gwatemalczykami, straganami i turystami ze wszystkich stron swiata. Warto tu jednak wpasc i to przezyc. Czy to dobre miejsce na zakupy ciezko powiedziec. Biorac pod uwage liczby turystow przybywajacych tu jedynie w celu zakupow, sila przebicia w targowaniu jest zdecydowanie mniejsza niz w bardziej kameralnym otoczeniu. Jest tu jednak niesamowity wybor towarow. I mimo calej swojej turystycznosci, market w Chichi jest zapelniony w wiekszosci przez tubylcow. To oni stanowia wiekszosc i to oni decyduja o kolorycie tego miejsca i jego atrakcyjnosci. Przy glownym placu sa tez dwa biale kosciolki, do ktorych warto zajrzec, gdyz jest to jedno z miejsc, w ktorym religia katolicka laczy sie z obrzadkami Majow. Oprocz fidurek swieych, oltarza i calej tradycyjnej otoczki, sa tam oltarzyki, z ktorych korzystaja szamani dokonujac swoich obrzedow, usmiercajac kury i ofiarujac inne rzeczy. Cos na ksztalt kosciola w Chamula, w Meksyku. Mistyczne miejsce.
Do Chichi warto sie wiec wybrac, ale tylko w niedziele lub wtorek, gdy ludnosc miasteczka wzrasta kilkakrotnie, a za tym tez ceny.











Do Panajachel wrocilismy z niewielkimi zakupami i od razu udalismy sie w kierunku brzegu jeziora, aby w koncu nacieszyc oczy widokami. I moj Boze, jakiz to widok. Jesli czasami mowi sie, ze jakis krajobraz wart jest milion dolarow, jezioro Atitlan ware jest dziesiatki zielonych. Od strony Pana (swojska nazwa miejscowosci), po przeciwnej stronie nad wodami jeziora goruja stozki trzech wulkanow. I to wlasnie tworzy niesamowity klimat. Pana polozone jest po wschodniej stronie, wiec jest idealnym miejscem do obserwowania zachodu slonca. A spektakl jest niesamowity. Zdjecia sa moze i kiczowate, ale i tak wszyscy je robia. Bo jest to cos pieknego.





Przy dziennym swietle, nie zmacanym rozowa poswiata wieczoru, Atitlan prezentuje sie rownie imponujaco.



Nastepnego dnia postanowilismy wybrac sie do pozostalych dwoch miasteczek polozonych po zachodniej stronie. Saniago Atitlan bylo pierwszym, do ktorego przybilismy. Samo w sobie okazalo sie nie do konca interesujace, ale wielce ciekawy okazal sie pewien zwyczaj, ktory kultywuje sie wlasnie tu (ogolnie jest to czesc religijnej tozsamosci Gwatemali, ale Santiago szczegolnie jest z tego znane). Chodzi mi mianowicie o "postac" Maximona - jedna z najbardziej osobliwych przejawow ludowej religijnosci. Jest to swego rodzaju "swiety" w postaci figurki mezczyzny w kapeluszu i z cygarem w ustach. Kazdego roku, w okresie Wielkiego Tygodnia odbywa sie jego pielgrzymka z jednego domu do nowego, ktore przyjmie na siebie role swoistego sanktuarium. Wlasnie tam, Maximon odwiedzany przez ludzi skladajacych mu w ofierze rum, tyton, jedzenie, czy po prostu pieniadze. W zamian ma on spelnic ich zyczenia lub modliwy. W Santiago, lokalne dzieciaki za drobna oplata zaprowadzil nas do miejsca, w ktorym w tym roku Maximon urzedowal. Pokoj byl ciemny, palily sie swiece, a przy stole siedzieli mezczyzni w stanie wskazujacym na spozycie znacznej ilosci aguardiente. Przy stole, na krzesle siedziala figurka Maximona, w kapeluszu, przyozdobiona szarfami i nieodlacznym papierosem w ustach. Pod nim tacka z pieniedzmi. Co chwila przychodzil ktos, calowal jego ubranie, dawal datek i prosil o spelnienie swojej modlitwy. Ciekawe doswiadczenie.



Poza Maximonem w Santiago nic ciekawego juz nie bylo. Zabralismy sie wiec na poklad lodeczki i poplynelismy do San Pedro de la Laguna. To spokojne miasteczko (duzo spokojniejsze od Pana) jest swego rodzaju lokalnym centrum jezykowym. Pelno tu szkol do nauki hiszpanskiego, a wiec i pelno przybyszow. Atmosfera byla senna i w takim samym tempie przechadzalismy sie waskimi uliczkami. Gdy doszlismy do wniosku, ze nic wiecej nas tu nie spotka, spoczelismy na obiadek w jednej z knajpek, a nastepnie wrocilismy do naszej miescinki.

Po nasyceniu sie widokami jeziora, postanowilismy ruszyc w dalsza droge. Obrazajac sie na wspomniane juz turystyczne minibusiki, ruszylismy w dluga podroz na polnoc kraju, do Flores - bazy wypadowej do ruin w Tikal.

niedziela, 30 listopada 2008

Viva Cuba!

Male ogloszenie. Jestesmy juz na wyspie okreslanej jako goraca jak wulkan. Wszystko co o tym kraju pisza i mowia to prawda. Magiczne miejsce. Ale ja nie o tym. Internet tu drogi i chodzi jeszcze wolniej niz zolwie, wiec przez najblizsze czternascie dni na blogu wiesci raczej nie bedzie. Wszystko notuje, wiec ci co sie boja o swiezosc wrazen i odczuc nie beda zawiedzeni. Posty o Gwatemali tez mam gotowe, ale bez foto i nie ma takich co publikowac. Wszystko nadrobimy.

Pozdrawiamy z kraju rewolucji.

wtorek, 25 listopada 2008

Chicken Bus, czyli jezdzimy po Gwatemali



Wspomnialem juz o miejscowym srodku transportu znanym wsrod przyjezdnych jako "chicken busy". Nazwa bierze sie od tego, ze czesto (chociaz my na szczescie tego nie doswiadczylismy) podruzujacy nim Gwatemalczycy, jezdza w towarzystwie zywego inwentarza, jak dajmy na to kurczaki, czy inne stworzenia.
Autobusy to, jak przystalo na latynoamerykanski kraj, podstawowy srodek transportu. W wielu tutejszych krajach nie ma kolei, samoloty sa drogie, pozostaje wiec transport na kolach. O ile jednak w Peru, czy innych krajach auobusy sa czasem naprawde luksusowe, w Gwatemali jest troche inaczej. Otoz oslawione chicken busy to nic innego jak lekko podrasowane szkolne autobusy (zwane u nas swojsko gimbusami), ktore w USA i Kanadzie odeszly juz na emeryture i znalazly swoje nowe powolanie wlasnie tutaj.





Po sprowadzeniu takiego pojazdu nadaje sie mu oczywiscie lokalnego kolorytu. Znika charakterystyczny zolty lakier (czasami, gdy brak funduszy lakier zosaje jak byl), zamieniony na bardziej jaskrawe odmiany. Czesto dodaje sie roznego rodzaju wzory i malunki, nie zapominajac o odpowiednim imieniu jak np. Carmencita, Lupita, Esmeralda czy cos w tym rodzaju. Wygladu zewnetrznego dopelnia chrom, ktorego, jesli go na to stac, wlasciciel nigdy nie skapi.









Co do wnetrza to takze przechodzi ono znaczna przemiane. Podobno wymienia sie silnik na mocniejszy. Wiadomo, bez mocy daleko nie zajedzie, lub bedzie sie poruszal w zolwim tepie, a tego przeciez nikt nie chce:) Wymienia sie siedziska, na dluzsze, bo wiadomo dupsko szesciolatka nie jest takie samo jak czterdziestolatka. Dolozmy do tego polke na bagaz podreczny i obramowanie na dachu na bagaz wiekszego kalibru, przyprawmy to jeszcze odrobina (albo i przesadna iloscia) religijnych drobiazgow, nie wiem czy majacych uspokajac pasazerow, czy kierowce i mozemy wyrszac w droge. I wyruszaja, a jakze. Chicken busy sa wszedzie (jedynie na naprawde dlugich trasach wypierane sa przez publiczne mikrobusy i autobusy). Wszedzie slychac ich podrasowane klaksony i nawolywania (a jakze) pomocnikow kierowcow oznajmiajacych wszem i wobec kierunek, gdzie dany pojazd jedzie.



I to jak jedzie. Jak juz ulokujesz swoj bagaz na dachu i zajmiesz miejsce (jesli zdolasz) trzymaj sie mocno, bo kierowcy nie marnuja czasu. Gaz do dechy, wyprzedzanie na zakretach, klakson i do przodu. Wspomnialem, ze masz szczescie, gdy zajmiejsz miejsce. Ano swieta prawda. Ale nawet to gwarantuje Ci co najwyzej wzgledny komfort. Bowiem na tych lawkach przeznaczonych oryginalnie dla dwoch osob, siada zwykle co najmniej trzy. A czwarta, gdy autobus jest naprawde pelen, siedzi ci praktycznie na ramieniu. Jesli nie zdolasz zajac sobie miejsca, ty podpierasz sie na ramieniu innego szczesliwca. Z glosnikow plynie skonczna latynoska muzyka, a krajobraz przemyka za oknem. Gdy jeszcze utniesz sobie pogawedke z sasiadami, wtedy naprawde masz wrazenie, ze jestes poza domem, ze jestes w podrozy. I zaden turystyczny mikrobus nie moze sie z tym rownac. Bo wlasnie tak sie podrozuje po Gwatemali.

Antiua Guatemala i kropka



Nasza przygoda z Ameryka Poludniowa na ten rok dobiegla konca, ale nasz flirt z Ameryka Lacinska trwa nadal. Z Kolumbii polecielismy do Gwatemali, malego srodkowoamerykanskiego kraju nasaczonego gleboko kultura Majow. Przylecielismy tu w nocy i prosto z lotniska udalismy sie do polozonego w poblizu hostelu (bliskosc byla doslowna, moze jakies kilkaset metrow od pasa starowego). Szybki sen i rano zebralismy sie w dalsza droge. Stolice tym razem postanowilismy zostawic bez eksploracji, jako ze jest w Gwatemali wiele duzo fajniejszych miejsc niz ona. Jednym z nich jest Antigua, dawna stolica kraju polozona okolo godziny drogi. I ja wlasnie obralismy za nasz pierwszy cel. Droga do jego realizacji biegla na pokladzie tzw. chicken bus, czyli publicznego autobusu, ktory jest podstawowym srodkiem transportu w Gwatemali. Jest to srodek transportu tani i dostarczajacy niezapomnianych wrazen. Na tyle jest to nierozerwalna czesc krajobrazu tego kraju, ze poswiece mu oddzielny post, wiec na razie zostawmy to tak jak jest.

Zapakowalismy sie do tego autobusu prawie na srodku ulicy, gdzie wysadzila nas taksowka. Nie chcielismy korzystac z turystycznych minibusikow wozacych bialasow po calym kraju. Ich uslugi sa jakies cztery razy drozsze i nie maja w sobie nic z klimatu kraju. A wiec rozlokowalismy sie na pokladzie i po niecalej godzinie szalonej jazdy i ogluszajacej muzyki znalezlismy sie na ulicach Antiguy. Zanim wysiedlismy na dworcu (czyt. zakurzonym placu w sodku miasta) przejechalismy sie troche po ulicach i juz wtedy wiedzielismu, ze to miasto nas zaczaruje.

Szybko znalezlismy maly hostelik, ktorym zarzadzal przemily pan pamietajacy jeszcze czasy Grzegorza Lato, postac ni mniej ni wiecej tylko kojarzona w Gwatemali z Polska prawie tak jak Jan Pawel II. Pokoik okazal sie jeszcze mniejszy i to tak, ze ciezko bylo nawet zmiescic plecaki, ale nic nam nie przeszkadzalo. Bylismy na miejscu. Jako ze dzien byl jeszcze mlody ruszylismy eksplorowac miasto. Co jest dla Antiguy charakterstyczne. Otoz wszystkie, ale to wszystkie budynki tutaj sa maksymalnie jednopietrowe. Wszystkie pomalowane sa na przerozne kolory, co sprawia ze nie ma dwoch takich samych domow. Ulice sa brukowane, bez wyjaku, nie uswiadczysz tu gladkich, asfalowych autosrad. Czaru dopelniaja gorujace nad miastem stozki wulkanow: Agua, Fuego i Acatnenango. Widac je z wielu uliczek, szczegolnie ten pierwszy. Gdy patrzy sie wzdliuz ulicy, ma sie wrazenie, ze prowadzi az na sam szczyt, az do krateru.



W srodku miasta jest oczywiscie plac, ktory tradycyjnie pelni centralna role. W srodku placu z kolei, posrod laweczek i zielonych drzew jest ciekawa fontanna z figurami mlodych kobiet, trzymajacych sie za nic innego tylko jedrne piersi, z ktorych tryska woda. Ot latynoska fantazja.:)





Jak to zwykle bywa z glownymi placami latynoskich miast, znajduje sie tu rowniez katedra. Jednakze w przypadku Antiguy, budowle sakralne sa, jakby to powiedziec, wyjatkowe. Moge sie zalozyc, ze nigdzie na swiecie nie znajdzie sie takich kosciolow jak tu. Ja przynajmniej nigdzie nie widzialem i nie slyszalem, ze sa. Otoz koscioly Antiguy sa krotko mowiac w ruinie. W przypadku katedry stoi jeszcze pieknie rzezbiona fasada, za ktora... nie ma nic. Nic poza gruzami i szczatkami murow. Ale jakiez to sa szczatki!! Zwalone czesci murow, rozbite plaskorzezby i ... niebo zamiast sufitu. I takich kosciolow i calych klasztorow jest w Antigua sporo. Ktos zapyta dlaczego? Otoz gdy stolice kraju przeniesiono do Guatemala City, przenioslo sie rowniez sporo ludzi. To spowodowalo, ze nie bylo wystarczajacej ilosci mieszkancow (czyt. pieniedzy), aby utrzymac wszystkie koscioly. Trzesienia ziemi nawiedzajace ten region swiata z dokladnoscia szwajcarskiego zegarka dopelnily dziela. Upadlych murow i scian nie bylo komu i za co podniesc, wiec lezaly. I leza do dzisiaj. Zdaje sie, ze nie przeszkadza to juz nikomu. Turysci przyjezdzaja specjalnie dla nich i placa za wejsciowki. Biznes sie kreci i klimat jest wyjatkowy. Ale oczywiscie sa w miescie dzialajace i nienaruszone budowle sakralne, jak chociazby Iglesia de la Merced. Sa tez dzialajace i naruszone "czesciowo". Ale najbardziej klimatyczne i chwytajace za serce sa te, ktore zlegly pod wplywem sil natury. Co nie znaczy, ze zupelnie sie poddaly i nie funkcjonuja. W weekendy miasto zapelnia sie przyjezdnymi, a czesc z nich zjawia sie tu w jednym celu. Otoz wiele z ruin, co sobota przyozdabia sie uroczyscie i mlodzi (czasem pewnie i starzy) Gwatemalczycy mowia tam sobie sakramentalne "tak". Szczerze powiedziawszy jest to jedne z piekniejszych miejsc na slub. Bo czy kosciol musi blyszczec zlotem? Antigua pokazuje, ze nie i nawet to co zniszczone, moze byc piekne. Chodzilismy uliczkami miasta i odwiedzalismy te miejsca po kolei. Kazde inne, kazde wyjatkowe. I kazde piekne. Te koscioly zostana mi dlugo w pamieci.









Anigua to generalnie miasto, jakiego nie ma nigdzie indziej. A na pewno nie ma drugiego takiego w Gwatemali. Wielu mowi, ze Antigua to nie Gwatemala i po czesci mozna sie z tym stwierdzeniem zgodzic. Pelno tu turystow (glowenie Amerykanow) w najrozniejszym wieku. Przybyli tu albo na chwile, albo na dluzej, gdyz Antigua to mekka dla osob chcacych sie uczyc hiszpanskiego. Szkol jezykowych tu jak psow, prawie tyle samo co agencji turystycznych. Scena gastronomiczna tez jest zroznicowana jak nigdzie indziej. Zjesc mozna tu wszystko. Chcesz dobrze i drogo, nie ma sprawy. Chcesz dobrze i tanio, tez bez problemu. Chcesz w ogole jakos przekasic, smialo wpadaj. Jest tu takie zatrzesienie restauracji, kawiarni, barow i jadlodalni, ze nikt nie bedzie glodny ani spragniony. Ba, chcesz McDonalda, Burgerkinga, a moze Subway´a? Nie ma sprawy, tez sa. To zapewne zasluga przybyszow z polnocnej czesci kontynentu, za co wdzieczny im nie jestem. Ale w sumie nikomu to nie przeszkadza. Srona gastronomiczna miasta blyszczy.

Wspomnialem juz o brukowanych uliczkach i kolorowych domkach? To dodam do tego jeszcze bryczki z konmi, przyczyniajace sie do tego klimatycznego smaczku. Pewno ze turystycznie, ale bez przesady, pasuja tu bardziej niz zaprzegi na warszawskiej sarowce czy w nowojorskim Central Parku. A w dodatku prawda jest taka, ze nie widzialem, zeby jezdzili nimi "biali", a Gwatemalczycy i owszem. Nie przesadzajmy wiec.





Charakter uliczek psuja troche wszechobecne samochody (do tego jeszcze calkiem nowoczesne, za starego cadillaca nikt by sie nie obrazal), ktore wjada w kazdy krajobraz i ujecie. Praktycznie nie da sie ich uniknac, ale to juz cena nowoczesnosci i rozwoju. Nowe marki swiadcza przeciez, ze kraj sie rozwija, a ludziom zyje sie lepiej. Przynajmniej niektorym.

Dni uplywaly nam tu spokojnie i bez pospiechu. Kolo naszego hosteliku znalezlismy tania i baardzo dobra jadlodalnie, do korej w czasie lunchu przybywaly tlumy. Stalismy sie tu stalymi klientami. Codziennie przechadzalismy sie po uliczkach poznajac coraz to nowe zaulki. Zachodzilismy do sklepikow i na bazar, gdzie podziwialismy fantazyjne kolory gwatemalskich pamiatek. Ja szczegolnie upodobalem sobie kosciotrupki, czyli kolorowe rzezbione szkielety, ktore symbolizuja tu dzien zmarlych, 1 listopada. Niestety nie dalismy rady przyjechac tu na samo swieto, ktore jest w tym kraju atrakcja sama w sobie. Ta feria kolorow na bazarze i stoiskach z pamiatkami az razi w oczy i bardzo przypomina Meksyk. Jakbysmy mieli dodatkowe walizki i wracali stad prosto do Polski, mozecie mi wierzyc, juz na Okeciu bylibysmy w stanie otworzyc niezly kramik. A tak obkupilismy sie tylko troche. I plecy pod ciezarem beda sie uginac.



Niesamowita przygoda jaka mozna przezyc w tym miescie jest wycieczka na jeden z trzech czynnych wulkanow w Gwatemali - Pacaya. Znajduje sie on jakies poltorej godziny busikiem od Aniguy. Mozna sie na niego wspiac i na wlasne oczy zobaczyc plynaca lawe. Nie moglismy przegapic takiej okazji. Zdecydowalismy sie na wieczorny wypad, podczas korego wspina sie jeszcze za swiatla dziennego, ale schodzi z wulkanu juz po ciemku. Nie za bardzo wiedzielismy, czego sie spodziewac. Poznani po drodze ludzie, zdecydowanie polecali to przezycie, bo w koncu jak czesto mozna sprobowac wsadzic patyk w plynaca lawe? Cala zabawa jest jednak troche meczaca. Najpierw ta jazda mikrobusem. Gdy dojechalismy na miejsce, nadszedl czas wspinaczki. Najpierw spokojnie, przez troche przypominajaca dzungle roslinnosc. Po okolo czterdziestu minutach krajobraz zaczal sie zmieniac. Z poczatku ziemia pod nogami zaczela troche bardziej skrzypiec i przybrala mocno czarny kolor. Po dalszych kilkunastu minutach, zielone grzewka i krzewy nagle znikaja i oczom ukazuje sie iscie ksiezycowy krajobraz. Po lewej stronie wysokie, strome zbocze z sypkiego popiolu, po prawej taki sam spadek i kosmicznych ksztalow skaly. Skaly, albo wielkie glazy koksu,s topionej i zastygles skaly. Wrazenie niesamowite. Ale trzeba sie wspinac dalej. Popiol unosi sie przy kazdym kroku, skaly robia sie coraz osrzejsze, buty sie zapadaja. I jest coraz stromiej. Po poltorej godzinie od startu nagle czujesz, ze robi sie cieplej. Duzo cieplej i nie jest to efekt wysilku. Temperatura rosnie, a to znaczy, ze jestesmy juz blisko celu. Przez dziury w podlozu mozna juz gdzieniegdzie dostrzec emanujaca ze srodka czerwien. Jakbys patrzyl do srodka kominka, tylko ze tym razem chodzisz po tym. Takie okna piekiel. I nagle oczom ukazuja sie czerwone potoki lawy. Jest jeszcze cieplej i zastanawiasz sie, czy aby nie roztopia Ci sie buty, skoro skala moze, to czemu nie trzewiki:) Na szczescie tak zle nie jest, chociaz wulkaniczne skaly, po ktorych chodzimy nie naleza do najzimniejszych. W koncu udaje nam sie zblizyc do tego swoistego potoku, do ktorego wcale nie chcialbym wskoczyc. Wrazenie niesamowite i ciezko to opisac. Lawa po prostu leniwie plynela sobie w dol tworzac coraz to nowe wzory, nowe krajobrazy. Nie da sie tam dlugo wytrzymac i po paru minutach schodzilismy juz spowrotem. Wracajac, gdy zrobilo sie juz zupelnie ciemno, mozna bylo zobaczyc odznaczajacy sie lekko na tle nieba stozek wulkanu. Plynely po nim czerwone rzeki, czerone na czarnym tle. Uhh diabelski widok.











Cale to doswiadczenie jest bardzo skomercjalizonane, razem z toba wspinaja sie dziesiatki innych ludzi, a zeby zrobic sobie zdjecie przy lawie, trzeba czekac prakrycznie w kolejce. Ale w inny sposob, samodzielnie nie da sie tego zrobic. Potrzebny jest przewodnik. A doswiadczenie jest warte polecenia. Warto, oj warto.

Antigua to miasto, w ktorym mozna przesiedziec tygodnie i nie miesc dosc. Nic dziwnego, ze tyle osob tu przyjezdza. Troche nam przyponinalo kolumbijska Cartagena z ta jednak roznica, ze tam piekna byla tylko historyczna czesc miasta, tutaj magiczne jest kazdy zakret, kazda uliczka, kazdy dom. Bo Antigua to magiczne i wciagajace miejsce. I niech tak zostanie.