wtorek, 19 sierpnia 2008

The Great Ocean Road

Jako, ze zaniedlugo rozpoczyna sie kolejna czesc naszej podrozy po krajach dalekich i nieznanych, postanowilem zebrac sie do kupy i przelac na jezyk elektroniczny nasze zalegle wspomnienia z okolic Melbourne i Fiji. Bedzie to taki appetizer przed kolejna dawka mrozacych krew w zylach opowiesci latynoamerykanskich.

Do Melbourne przemiescilismy sie z Sydney autobusem, po raz kolejny doznajc objawienia, ze istnieja na swiecie naprawde mili kierowcy tych wehikulow. Wszyscy mieszkaja oni co prawda w Australii, czyli tysiace kilometrow od naszej codziennej rzeczywistosci, ale istnieja. Osobnik na uslugach kompanii „Greyhound”, dzieki ktoremu bezpiecznie dotarlismy do Melbourne, byl kolejnym przykladem australijskiego przyjaznego usposobienia. Nie dosc, ze milo odpowiadal na wszelkie pytania, konwersowal z podroznymi, to jeszcze, gdy pewnej obywatelce naszego zachodniego sasiada zrobilo sie zimno, zaoferowal swoja wlasna kurtke. Nie do pomyslenia:)

No ale wracajac do sedna sprawy. Melbourne stalo sie drugim przystankiem w naszej australijskiej przygodzie i na zawsze pozostanie w nam pamieci, dzieki niezwyklej goscinnosci Ewy i Jarka, rodziny Ewelinki. Mimo, ze nigdy wczesniej sie nie spotkalismy, ugoscili nas jak starych przyjaciol. Czulismy sie jak w domu do tego stopnia, ze po paru dniach nie chcialo nam sie wyjezdzac, nawet w takie miejsce jak rajskie plaze Fiji. To uczucie zpamietamy na zawsze.

Ewa i Jarek pokazali nam najwazniejsze miejsca w Melbourne, miasta kojarzacego sie polskim kibicom z wyscigami Formuly 1, czy turniejem tenisa ziemnego. Widzielismy, gdzie odbywaja sie wyscigi, zajrzelismy z lotu ptaka na korty tenisowe, spacerowalismy po plazach i ulicach miasta. Wybrane kilkakrotnie na najlepsze miejsce do mieszkania na Ziemi Melbourne, jest milutkim, spokojnym i przyjaznym miastem. Nie mielismy szansy zapoznac sie z nim w takim stopniu jak z Sydney, ale to co widzielismy wystarczy, zeby nie dziwic sie kolejnym pokolonieniom emigrantow. Melbourne to przemile miasto (chociaz Sydney, ahh to Sydney).









Gdy podrozuje sie od pewnego czasu i jest sie odseparowanym od swojej rodzimej rzeczywistosci, smakow i zapachow, naturalna staje sie pewnego rodzaju tesknota, wlasnie za tak prostymi rzeczami jak konkretne potrawy. I mimo, ze codziennie probuje sie czegos nowego, innego, nieznanego, to po pewnym czasie automatycznie zaczyna sie myslec o chlebie z osiedlowej piekarni, swiezutkiej szynce i tego typu wiktualami. Nie inaczej bylo z nami. Dlatego tez, szczegolne miejsce w naszej pamieci, zajmuje nie pierwszy stek z kangura, ale kanapki z polskim chlebem, kaszanka, chrzanem itd, ktorymi uraczyli nas Ewa i Jarek. Przepiekna sprawa. Zeby dopelnic sprawy udalismy sie na Victoria Market w Melbourne, gdzie miesci sie calkime dobrze zaopatrzone Polish Deli. Krakowska sucha, kielbasa i ogorki, to wywowalo usmiech na naszych twarzach. Trzeba wyjechac tak daleko, zeby odkryc, ze jednak czlowiek sie przyzwyczaja do tego co ma na codzien.



Dzieki Ewie i Jarkowi, nie tylko przypomnielismy sobie smaki naszej swojskiej kuchni, ale takze zwiedzilismy maly kawalek mniej zurbanizowanej Australii. Zabrali nas bowiem na kilkudniowa wyprawe „Great Ocean Road”, przepiekna trasa wzdluz poludniowego wybrzeza.

Z Melbourne udalismy sie w kierunku na „12 Apostoles”, slynnych formacji skalnych wyzlobionych przez wiatry i ocean, nazwanych tak na czesc Dwunastu Apostolow. Wysokie klify otaczajace ustronne male zatoczki i plaze, piekna pogoda, i zapierajace dech w piersiach widoki towarzyszyly nam przez trzy dni. Co nam sie od razu rzucilo w oczy, to to, ze w Australii wystarczy wyjechac pare kilometrow poza miasto, w naszym przypadku Melbourne, aby znalezc sie po srodku niczego, a co wiecej spotkac dzikie zwierzeta. Yak po prostu. Jednym z „zadan” kazdego przybywajacego do Australii delikwenta, jest spotkanie sie oko w oko z kangurem, czy misiem koala. Okazuje sie, ze wcale nie jest to takie trudne. Na australijskich drogach co jakis czas spotyka sie znaki drogowe ostrzegajace kierowcow, przed przebywajacymi w okolicach wlasnie kangurami, misiami koala, czy wombatami. Tak jak u nas ostrzega sie przed krowami, tak tutaj na droge moze wkroczyc zawiany misiek. Co ciekawe one naprawde tam sa. Juz parenascie kilometrow za miastem, zaczely sie lasy eukaloptusow, o niebianskim zapachu i lisciach, ktore sa wiadomym przysmakiem koali i powodem ich wiecznie zamglonego wzroku i melancholijnej osobowosci. I rzeczywiscie, przez szyby samochodu udalo nam sie wypatrzec kilku tych owlosionych delikwentow, ktorzy spokojnie zwisali sobie z drzew, podgryzali liscie i obdarzali nas ciekawskich jedynie ukradkowym spojrzeniem. Co ci ludzie z aparatami, chca ode mnie, koali nie widzieli, czy co:)? Ano nie widzieli. Pierwszy dzien naszej wyprawy zakonczyl sie w milym nadmorskim miasteczku Lorne, gdzie zatrzymalismy sie na nocleg i konsumpcje wybornej kolacji z australijskiej wolowiny i takiegoz wina.









Nastepnego dnia, ruszylismy w dalsza droge Great Ocean Road. Wzdluz brzegow oceanu dotarlismy do miasteczka Queenscliff. W tej oto lokalizacji zauwazylismy pewna bardzo specyficzna knajpke. Otoz przedsiebiorczy mieszkancy, prawdopodobnie troche podupadli duchowo i religijnie, postanowili przerobic miejscowy kosciolek na ... kawiarnie. Ten jakze uroczy pomysl spotkal sie z wysokim uniesieniem brwi z naszej strony oraz oczywiscie zajrzeniem do srodka. Wnetrza tego przybytku zostaly ogolocone z law koscielnych, ktore zastapily wygodne krzesla, fotele i lada. O dawnym przeznaczeniu tego miejsca, swiadczyly jednak pozostawione w oknach witraze. Nie ma co, bardzo oryginalne miejsce na lunch. My jednak wybralismy miejscowa jadlodalnie „fish&chips”, w ktorej to zakupilismy danie na wynos, skladajace sie z smazonych krewetek oraz klasycznych frytek. To wszystko, zawiniete szczelnie w papier zabralismy ze soba na poklad promu, ktory zabral nas wszystkich przez wody morza do Sorrento. Posileni, bylismy w stanie bacznie obserwowac okolice i byc swiadkami cwiczen miejscowej policji wodnej, ktora udowadniala jak latwo jest podplynac pontonami do wielkiego promu i wskoczyc na jego poklad. Aby udowodnic nasza teorie o obfitosci fauny w Australii, zauwazylismym doplywajac juz do portu, male stado delfinow, ktore towarzysko plynely obok naszego statku, skaczac wesolo ponad powierzchnie wody. Urocze stworzonka. A jako, ze podroz morska dziala na uklad pokarmowy, zdecydowalismy sie sprobowac deserowej specjalnosci Sorrento, czyli tzw. vanilla slice, po naszemu zwanych kremowkami. Nic dodac, nic ujac, nie daleko im jest do kremowek wadowickich. W Sorrento na wlasnej skorze doswiadczylismy (wlasciwie to Jarek), jak australijska policja dba o trzezwosc kierowcow. Okazuje sie, ze w tym kraju powszeche sa lotne kontrole antyalkoholowe. Polega to na tym, ze na danej drodze rozstawia sie grupa kilku do kilkunastu funkcjonariuszy z balonikami i zatrzymuja wszystkich kierowcow, po kolei, zmuszajac ich do dmuchania w tenze instrument. Nie ma wyjatkow, wszyscy sa poddani kontroli, wszystko tez przebiega szybko i sprawnie. Nie moge sie w tym momencie nie zastanowic, jakby to wyglaalo na naszych polskich drogach. Nie dosc, ze tworzylyby sie ogromne korki, to nasi wojowniczy kierowcy zapewne nie stroniliby od dzialan obstrukcyjnych. W Australii, wszystko idzie tip top i z usmiechem na ustach.
Przebrnawszy przez zapory policyjne, bez problemow dotarlismy w okolice Arthurs Seat, gdzie podziwialismy tereny wielu lokalnych winiarni. Plantacje wina robia wspaniale wrazenie na poczatku jesieni, gdy mienia sie pieknymi kolorami, co w polaczeniu z zielenia traw i blekitem nieba jest niezapomniane. Zaliczylismy oczywiscie takze testowanie wina w kilku winnicach i po zakupieniu kilku butelek ruszylismy w dalsza droge do Wilsons Prom.







W poblizu tego parku narodowego, zatrzymalismy sie na noc. Warto nadmienic, ze po raz pierwszy od wyjazdu z Polski, wlasnie tego wieczoru zabralismy sie za ugotowanie jakiejs strawy. Klasyczne i latwe penne alla arrabiata, zakrapiane australijskim winem bylo jak najbardziej na miejscu. Rano, a wlasciwie o swicie obudzilismy sie z widokiem na stada krow, ktore w Australii maja wiele miejsca do wypasu, zyja sobie bez stresu, lancuchow i ogrodzen pod pradem. Moze wlasnie dlatego australijska wolowina jest zaliczana do najlepszych na swiecie. Jako ze swit nie jest najdogodniejsza pora dnia na wstawanie, zdrzemnelismy sie jeszcze jakis czas i nastepnie, po pozywnym sniadaniu udalismy sie do okolicznego parku narodowego na spotkanie z dzika zwierzyna. W parku spedzilismy caly dzien, spacerujac kilometrami po jego obszarze. Nie zabraklo oczywiscie bliskiego spotkania z futrzastymi kangurami, ktore nic nie robily sobie z towarzystwa ludzi i pozwalaly podchodzic do siebie na wyciagniecie reki. Poczciwe torbacze. Oprocz nich spotkalismy jeszcze takie gatunki jak kukebary, czy papugi rozalki. Chodzilismy po buszu, tym wysuszonym, spalonym, ale takze tym gestym i zielonym, podziwialismy Tidal River i gralismy sobie w pilke na plazy w Norman Bay. Tak minal nasz ostatni dzien wycieczki po Great Ocean Road. Powrocilismy do Melbourne.













Nasz ostatni dzien w tym miescie spedzilismy na samotnym chodzeniu po jego przeroznych zakamarkach, bazarach, kupowaniu pamiatek i spokojnym, niespiesznym podziwianiu architektury przy kubku kawy. Zlota, jesienna pogoda byla bardzo przyjemna. Bez wilgotnosci i upalu, z cieplym, ale nie goracym sloncem. Przyjemnie spedzalo sie czas. Trzeba sie w tym momencie przyznac. Dzieki Ewie i Jarkowi, poczulismy sie jak w domu, troche jak w Polsce i szczerze nie chcialo nam sie jechac dalej. W koncu ktos sie nami zajmowal, nie musielismy sie martwic o to, gdzie bedziemy spac nastepnej nocy, jak dojedziemy tu i tam. Bylo to mile. Dziekujemy.

Ale jako twardzi ludie, wzielismy sie w garsc i polecielismy w dalsza droge. Na rajskie wyspy Fiji.

Brak komentarzy: