niedziela, 24 sierpnia 2008

On the road again

W koncu. Po trzech miesiacach w jednym miejscu, litrach potu i tysiacu przeklenstw wyrwalismy sie juz z objec furiata z Margaretville. Przemiescilismy sie do NYC, gdzie wlasnie oczekujemy na przybycie rodziny. A potem juz dalej w droge. Bilety zakupione, na wiekszosc krajow. Jedyny problem to bilety na Kube, z wiadomych powodow:) Harmonogram jest nastepujacy.

NYC - California - Peru - Boliwia - Ekwador - Kolumbia - Gwatemala - Kuba - Meksyk - NYC, a pozniej to juz tylko Warszawa i Boze Narodzenie.

Takze juz niedlugo kolejne opowiesci z trasy i ciekawostki z zycia wziete. Trzymajcie kciuki.

środa, 20 sierpnia 2008

Bula!! It`s Fiji time



Zegnajac sie z Australia, znowu znalezlismy sie w podrozy. Pisze tak, bo jeszcze raz musimy podziekowac Ewie i Jarkowi za przemile przyjecie nas w Melbourne. Lza zakrecila nam sie w oku przy wyjezdzie. Nie chcialo nam sie zostawiac miesjca, gdzie czulismy sie jak w domu. Szybko przyzwyczailismy sie do puchowej koldry, domowego jedzenia, rodziny. Ale trzeba sie bylo pozegnac i ruszyc ku nowej przygodzie. W ten sposob wyladowalismy na Fiji – kraju ponad trzystu wysp polozonego na wodach poludniowego Pacyfiku. Dalej poleciec sie juz nie dalo:) i Fiji stalo sie punktem, od ktorego zaczelismy nasza droge powrotna. Pol kuli ziemskiej przejechane.

Ladujac w Nandi, znalezlismy sie znowu w tropikalnym klimacie, z dala od zachodniego stylu zycia. Tu wszystko toczy sie swoim wlasnym rytmem, bez pospiechu. Wrocilismy do rozklekotanych taksowek, dziur na ulicach, wilgotnosci, braku cieplej wody w kranie i zimnej fasoli z puszki na sniadanie (taki posilek spotkal nas na stole po pierwszej nocy). Temu wszystkiemu towarzyszylo nieodparte uczucie, ze mimo wszystko znowu jestesmy na wlasciwym miejscu – znowu w drodze. W drodze jak to w drodze. Podrozowanie po Fiji nie ma z tym za wiele wspolnego. Tu mozna przemiescic sie z jednej wyspy na druga, z jednego resortu do drugiego i tak dalej.

Przylecielismy do Nandi praktycznie bez zadnego rozeznania, nie mielismy pojecia gdzie bysmy chcieli spedzic nasz tydzien leniuchowania pod palma. Ktory resort wybrac? Ktora z trzystu wysp nawiedzic? Zabralismy wiec plecaki i ruszylismy na poszukiwanie zyczliwych ludzi, ktorzy cos by nam poradzili. W ten sposob trafilismy na Pai, mila kobiete zarzadzajaca jednym z hosteli i wysylajaca ludzi takich jak my na inne wyspy. Okazala sie ona jedna z wielu niesamowicie zyczliwych osob na Fiji. Dzieki niej trafilismy na wyspe Mana do Mana Lagoon Backpackers Resort.

W tym momencie wlasciwym wydaje sie sprostowanie znaczenia slowa „resort”. Otoz osoby przyzwyczajone do europejskiego rozumienia tego slowa, znanego z katalogow Orbisu oferujacego wycieczki do Egiptu, moglyby sie poczuc poniekad zagubione, gdyby przeniesc je do Mana Lagoon. Na Fiji, resortem nazywa sie wszystkie „osrodki” (tez nieodpowiednie slowo), gdzie przyjmuje sie gosci. Moze to byc barak ustawiony na plazy z kilkoma lozkami w jednej wielkiej sali, wychodkiem gdzies w poblizu i beczka z woda wiszaca z palmy pelniaca funkcje prysznica. Moze to byc rowniez szesciogwiazdkowy hotel, polozony samotnie na malutkiej wyspie, gdzie takich udogodnien nie spotkacie. Mana Lagoon sytuuje sie blizej tej pierwszej deskrypcji. Na ten resort skladal sie jeden budynek z trzema pokojami czteroosobowymi, jedna sala z lozkami pietrowymi (przez czesc pobytu spali tam imprezujacy pracownicy Mana Lagoon), dwoma prysznicami, dwiema toaletami i zadaszonym kawalkiem plazy z lawami i krzeslami, sluzacym za stolowke, imprezownie i wszystko inne. Byl tez bar i czasem w nim cos mozna bylo zakupic. Prad byl tylko wieczorem, jak odpalono generator, o internecie, telewizji i tego typu fanaberiach nikt tu nie slyszal. Aha no i oczywiscie byl wlasny kawalek plazy z lezakami, slomianymi parasolami i turkusowa woda. My zajelismy sobie jeden z pokoi, zamontowalismy podlaczylismy wiatrak i nic wiecej nam nie bylo trzeba. Caly czas i tak spedzalismy w wodzie, w towarzystwie rafy koralowej i setek ryb lub na plazy w towarzystwie ksiazki lub innych wspolmieszkancow. Czas nam sie nie dluzyl, bo byla to pora relaksu. Generalnie, na Fiji czas stoi w miejscu. Czas i godzina nie sa wazne. „It’s Fiji time” to ulubiona odpowiedz tubylcow na pytanie o godzine, kiedy przyplynie lodz, kiedy bedziemy mogli poplynac na inna wyspe, kiedy zacznie sie wycieczka, kiedy bedzie obiad etc. Jak bedzie to bedzie. Fiji time. Siedz i rozkoszuj sie chwila, a wszystko bedzie dobrze. Usmiech, radosc zycia i brak pospiechu to wlasnie Fiji. To co tutaj sie wyrabia przebija nawet popularna latynoska „manane”. Latynosi, przy mieszkancach Fiji to zapracowani i zaganiani ludzie.















Takze nasz czas na wyspach plynal sobie powoli, w rytmie wschodow i zachodow slonca, kolejnych zanurzen w cieplutkim turkusie oceanu, spacerow po wyspie i rozmow z wspolmieszkancami. Zeby nie bylo jednak, ze stronilismy od wszelkich aktywnosci, to przedsiewzielismy jedna wycieczke na pobliska wyspe, na ktorej krecono film „Cast Away – Poza Swiatem” z Tomem Hanksem. Czesc pracownikow naszego lokum pomagala podczas zdjec, czego nie omieszkali nadmieniac, kilka razy. Wyspa ta znajdowala sie pol godziny lodka od nas i po wielu usilnych probach namowienia kogos, zeby tam poplynal, kilkakrotnym przekladaniu terminu (mimo, ze placilismy za ta wycieczke) udalo nam sie wybrac na poszukiwania Toma Hanksa i jego kumpla wilsona. Widzielismy wiec jaskinie w ktorej sobie mieszkal, plaze na ktorej ustawil napis „help” i wszystko inne. Byl to kolejny z filmowych planow, ktory zaliczylismy w tej podrozy. Co bardziej wnikliwi fani filmu powinni w tym momencie zaprotestowac, mowiac, ze przeciez wyspa, na ktorej rozbil sie Tom Hanks byla na totalnym odludziu, bez ladu w poblizu i z oceanem po horyzont. No wiec telewizja klamie! A nasza i kilka innych pobliskich wysp, z ekranu po prostu wymazano:) Jednym z bardziej surrealistycznych doznan, bylo to, ze tego samego dnia wieczorem, na plazy rozwiesilismy przescieradlo i odbyla sie projekcja wlasnie tego filmu. Przedziwne wrazenie byc na koncu swiata, ogladac film krecony w poblizu i slyszec jednoczesnie szum palm i oceanu. Polecamy. Oprocz Cast Away, w naszym plazowym kinie zaliczylismy takze „Blekitna Lagune” i „Powrot do Blekitnej Laguny” – wyspiarska klasyke, ktore rowniez krecona byla na pobliskich wyspach. Na te juz jednak nie poplynelismy.





Te plazowe kino to byla jedna z rozrywek, obok pokazow tanca z ogniem, czy tradycyjnym piciem kavy, ktore co wieczor starali nam sie dostarczyc pracownicy resortu. Nas gosci, bylo tam niewielu i mozna bylo nas policzyc na palcach obu rak. Czasami podczas wieczornych ognisk wiecej bylo obslugi niz przyjezdnych. Wszyscy zaprzyjaznieni, razem, bez podzialu na lepszych i gorszych. Nie mialo to nic wspolnego z bezosobowa atmosfera wielkich resortow.



Co do picia „kavy” to jest to cala ceremonia, a sam specyfik to lokalny lokalny napoj mieszkancow wysp Polinezji i Pacyfiku. Wytwarzany z wody i sproszkowanych korzeni „pepper plant”, smakiem przypomina, krotko mowiac, wode z blotem. Po wypiciu jezyk, a w zasadzie cala geba dretwieje, ale z usmiechem nalezy sie delektowac. Przeciez nie chcemy obrazic tubylcow, ktorzy gdzies tam w srodku maja geny swoich przodkow, nie stroniacych kiedys od kanibalizmu. Przygotowanie napoju wyglada nastepujaco: do miski nalewa sie zimnej wody, nastepnie obok rozklada sie szmatke z materialu, nasypuje w nia stosowny proszek, zawija i wklada do rzeczonej miski z woda. Kava jest wtedy zaparzana. Rytual picia takze jest specyficzny. Grupa siedzi w kole, na piasku. Jedna osoba jest odpowiedzialna za przygotowanie napoju i nalewanie go do miseczki z rozlupanego orzecha kokosowego. Podaje go po kolei uczestnikom. Gdy dana osoba otrzymuje miske, mowi „bula” i klaszcze w rece raz. Gdy wypije, mowi „mata”, klaszcze trzy razy i oddaje miske, ktora tak krazy i krazy i krazy.

Co do zwyczajow, to trzeba tez wspomniec, ze wszedzie obowiazuje ceremonia powitalna, ktora i nas nie ominela. Witanie naszyjnikiem z kwiatow i piosenka. Wszyscy siadaja w kolo,spiewaja, klaszcza. To samo dzieje sie przy wyjezdzie, ale wtedy piosenka jest smutniejsza i czesto wywoluje lzy wzruszenia. Czy w jakichkolwiek hotelach na swiecie tak zegnaja? Tak, ze czlowiek czuje sie jakby oposzczal dom, zostawial znajomych i przyjaciol? Bo Fiji to jednak nie tylko piasek, slonce, palmy, woda. To nie tylko tropikalny raj. To przede wszystkim ludzie. Nigdzie na swiecie nie spotkalismy tak przyjaznych i otwartych ludzi jak tu. Reke sobie dam za to uciac. Nawet przyjazni Australijczycy zachowuja sie przy nich jak gbury. Czy to klimat tak na nich dziala, podejscie do zycia, brak pospiechu. Nie wiem. Ale mieszkancy Fiji pragna, aby turysci czuli sie jak u siebie w domu, a nawet lepiej. Witajac nie poprzestaja tylko na mowieniu „Welcome to Fiji”. Oni mowia „Welcome Home”. I dokladaja wszelkich staran, zeby tak wlasnie bylo. Mozna poczuc sie tu lepiej niz w domu. Przyjezdnych otacza tu wieczny usmiech, przyjazn i zainteresowanie. Tego w domu nie ma. Polacy nie wiedza co to pogoda ducha. Mieszkancy Fiji, mimo ogolnej biedy, sa szczesliwi, przyjmuja co im da los i nie przejmuja sie przeciwnosciami. Bez dwoch zdan, to sa najmilsi ludzie na swiecie, a my mozemy sie od nich wiele nauczyc...

wtorek, 19 sierpnia 2008

The Great Ocean Road

Jako, ze zaniedlugo rozpoczyna sie kolejna czesc naszej podrozy po krajach dalekich i nieznanych, postanowilem zebrac sie do kupy i przelac na jezyk elektroniczny nasze zalegle wspomnienia z okolic Melbourne i Fiji. Bedzie to taki appetizer przed kolejna dawka mrozacych krew w zylach opowiesci latynoamerykanskich.

Do Melbourne przemiescilismy sie z Sydney autobusem, po raz kolejny doznajc objawienia, ze istnieja na swiecie naprawde mili kierowcy tych wehikulow. Wszyscy mieszkaja oni co prawda w Australii, czyli tysiace kilometrow od naszej codziennej rzeczywistosci, ale istnieja. Osobnik na uslugach kompanii „Greyhound”, dzieki ktoremu bezpiecznie dotarlismy do Melbourne, byl kolejnym przykladem australijskiego przyjaznego usposobienia. Nie dosc, ze milo odpowiadal na wszelkie pytania, konwersowal z podroznymi, to jeszcze, gdy pewnej obywatelce naszego zachodniego sasiada zrobilo sie zimno, zaoferowal swoja wlasna kurtke. Nie do pomyslenia:)

No ale wracajac do sedna sprawy. Melbourne stalo sie drugim przystankiem w naszej australijskiej przygodzie i na zawsze pozostanie w nam pamieci, dzieki niezwyklej goscinnosci Ewy i Jarka, rodziny Ewelinki. Mimo, ze nigdy wczesniej sie nie spotkalismy, ugoscili nas jak starych przyjaciol. Czulismy sie jak w domu do tego stopnia, ze po paru dniach nie chcialo nam sie wyjezdzac, nawet w takie miejsce jak rajskie plaze Fiji. To uczucie zpamietamy na zawsze.

Ewa i Jarek pokazali nam najwazniejsze miejsca w Melbourne, miasta kojarzacego sie polskim kibicom z wyscigami Formuly 1, czy turniejem tenisa ziemnego. Widzielismy, gdzie odbywaja sie wyscigi, zajrzelismy z lotu ptaka na korty tenisowe, spacerowalismy po plazach i ulicach miasta. Wybrane kilkakrotnie na najlepsze miejsce do mieszkania na Ziemi Melbourne, jest milutkim, spokojnym i przyjaznym miastem. Nie mielismy szansy zapoznac sie z nim w takim stopniu jak z Sydney, ale to co widzielismy wystarczy, zeby nie dziwic sie kolejnym pokolonieniom emigrantow. Melbourne to przemile miasto (chociaz Sydney, ahh to Sydney).









Gdy podrozuje sie od pewnego czasu i jest sie odseparowanym od swojej rodzimej rzeczywistosci, smakow i zapachow, naturalna staje sie pewnego rodzaju tesknota, wlasnie za tak prostymi rzeczami jak konkretne potrawy. I mimo, ze codziennie probuje sie czegos nowego, innego, nieznanego, to po pewnym czasie automatycznie zaczyna sie myslec o chlebie z osiedlowej piekarni, swiezutkiej szynce i tego typu wiktualami. Nie inaczej bylo z nami. Dlatego tez, szczegolne miejsce w naszej pamieci, zajmuje nie pierwszy stek z kangura, ale kanapki z polskim chlebem, kaszanka, chrzanem itd, ktorymi uraczyli nas Ewa i Jarek. Przepiekna sprawa. Zeby dopelnic sprawy udalismy sie na Victoria Market w Melbourne, gdzie miesci sie calkime dobrze zaopatrzone Polish Deli. Krakowska sucha, kielbasa i ogorki, to wywowalo usmiech na naszych twarzach. Trzeba wyjechac tak daleko, zeby odkryc, ze jednak czlowiek sie przyzwyczaja do tego co ma na codzien.



Dzieki Ewie i Jarkowi, nie tylko przypomnielismy sobie smaki naszej swojskiej kuchni, ale takze zwiedzilismy maly kawalek mniej zurbanizowanej Australii. Zabrali nas bowiem na kilkudniowa wyprawe „Great Ocean Road”, przepiekna trasa wzdluz poludniowego wybrzeza.

Z Melbourne udalismy sie w kierunku na „12 Apostoles”, slynnych formacji skalnych wyzlobionych przez wiatry i ocean, nazwanych tak na czesc Dwunastu Apostolow. Wysokie klify otaczajace ustronne male zatoczki i plaze, piekna pogoda, i zapierajace dech w piersiach widoki towarzyszyly nam przez trzy dni. Co nam sie od razu rzucilo w oczy, to to, ze w Australii wystarczy wyjechac pare kilometrow poza miasto, w naszym przypadku Melbourne, aby znalezc sie po srodku niczego, a co wiecej spotkac dzikie zwierzeta. Yak po prostu. Jednym z „zadan” kazdego przybywajacego do Australii delikwenta, jest spotkanie sie oko w oko z kangurem, czy misiem koala. Okazuje sie, ze wcale nie jest to takie trudne. Na australijskich drogach co jakis czas spotyka sie znaki drogowe ostrzegajace kierowcow, przed przebywajacymi w okolicach wlasnie kangurami, misiami koala, czy wombatami. Tak jak u nas ostrzega sie przed krowami, tak tutaj na droge moze wkroczyc zawiany misiek. Co ciekawe one naprawde tam sa. Juz parenascie kilometrow za miastem, zaczely sie lasy eukaloptusow, o niebianskim zapachu i lisciach, ktore sa wiadomym przysmakiem koali i powodem ich wiecznie zamglonego wzroku i melancholijnej osobowosci. I rzeczywiscie, przez szyby samochodu udalo nam sie wypatrzec kilku tych owlosionych delikwentow, ktorzy spokojnie zwisali sobie z drzew, podgryzali liscie i obdarzali nas ciekawskich jedynie ukradkowym spojrzeniem. Co ci ludzie z aparatami, chca ode mnie, koali nie widzieli, czy co:)? Ano nie widzieli. Pierwszy dzien naszej wyprawy zakonczyl sie w milym nadmorskim miasteczku Lorne, gdzie zatrzymalismy sie na nocleg i konsumpcje wybornej kolacji z australijskiej wolowiny i takiegoz wina.









Nastepnego dnia, ruszylismy w dalsza droge Great Ocean Road. Wzdluz brzegow oceanu dotarlismy do miasteczka Queenscliff. W tej oto lokalizacji zauwazylismy pewna bardzo specyficzna knajpke. Otoz przedsiebiorczy mieszkancy, prawdopodobnie troche podupadli duchowo i religijnie, postanowili przerobic miejscowy kosciolek na ... kawiarnie. Ten jakze uroczy pomysl spotkal sie z wysokim uniesieniem brwi z naszej strony oraz oczywiscie zajrzeniem do srodka. Wnetrza tego przybytku zostaly ogolocone z law koscielnych, ktore zastapily wygodne krzesla, fotele i lada. O dawnym przeznaczeniu tego miejsca, swiadczyly jednak pozostawione w oknach witraze. Nie ma co, bardzo oryginalne miejsce na lunch. My jednak wybralismy miejscowa jadlodalnie „fish&chips”, w ktorej to zakupilismy danie na wynos, skladajace sie z smazonych krewetek oraz klasycznych frytek. To wszystko, zawiniete szczelnie w papier zabralismy ze soba na poklad promu, ktory zabral nas wszystkich przez wody morza do Sorrento. Posileni, bylismy w stanie bacznie obserwowac okolice i byc swiadkami cwiczen miejscowej policji wodnej, ktora udowadniala jak latwo jest podplynac pontonami do wielkiego promu i wskoczyc na jego poklad. Aby udowodnic nasza teorie o obfitosci fauny w Australii, zauwazylismym doplywajac juz do portu, male stado delfinow, ktore towarzysko plynely obok naszego statku, skaczac wesolo ponad powierzchnie wody. Urocze stworzonka. A jako, ze podroz morska dziala na uklad pokarmowy, zdecydowalismy sie sprobowac deserowej specjalnosci Sorrento, czyli tzw. vanilla slice, po naszemu zwanych kremowkami. Nic dodac, nic ujac, nie daleko im jest do kremowek wadowickich. W Sorrento na wlasnej skorze doswiadczylismy (wlasciwie to Jarek), jak australijska policja dba o trzezwosc kierowcow. Okazuje sie, ze w tym kraju powszeche sa lotne kontrole antyalkoholowe. Polega to na tym, ze na danej drodze rozstawia sie grupa kilku do kilkunastu funkcjonariuszy z balonikami i zatrzymuja wszystkich kierowcow, po kolei, zmuszajac ich do dmuchania w tenze instrument. Nie ma wyjatkow, wszyscy sa poddani kontroli, wszystko tez przebiega szybko i sprawnie. Nie moge sie w tym momencie nie zastanowic, jakby to wyglaalo na naszych polskich drogach. Nie dosc, ze tworzylyby sie ogromne korki, to nasi wojowniczy kierowcy zapewne nie stroniliby od dzialan obstrukcyjnych. W Australii, wszystko idzie tip top i z usmiechem na ustach.
Przebrnawszy przez zapory policyjne, bez problemow dotarlismy w okolice Arthurs Seat, gdzie podziwialismy tereny wielu lokalnych winiarni. Plantacje wina robia wspaniale wrazenie na poczatku jesieni, gdy mienia sie pieknymi kolorami, co w polaczeniu z zielenia traw i blekitem nieba jest niezapomniane. Zaliczylismy oczywiscie takze testowanie wina w kilku winnicach i po zakupieniu kilku butelek ruszylismy w dalsza droge do Wilsons Prom.







W poblizu tego parku narodowego, zatrzymalismy sie na noc. Warto nadmienic, ze po raz pierwszy od wyjazdu z Polski, wlasnie tego wieczoru zabralismy sie za ugotowanie jakiejs strawy. Klasyczne i latwe penne alla arrabiata, zakrapiane australijskim winem bylo jak najbardziej na miejscu. Rano, a wlasciwie o swicie obudzilismy sie z widokiem na stada krow, ktore w Australii maja wiele miejsca do wypasu, zyja sobie bez stresu, lancuchow i ogrodzen pod pradem. Moze wlasnie dlatego australijska wolowina jest zaliczana do najlepszych na swiecie. Jako ze swit nie jest najdogodniejsza pora dnia na wstawanie, zdrzemnelismy sie jeszcze jakis czas i nastepnie, po pozywnym sniadaniu udalismy sie do okolicznego parku narodowego na spotkanie z dzika zwierzyna. W parku spedzilismy caly dzien, spacerujac kilometrami po jego obszarze. Nie zabraklo oczywiscie bliskiego spotkania z futrzastymi kangurami, ktore nic nie robily sobie z towarzystwa ludzi i pozwalaly podchodzic do siebie na wyciagniecie reki. Poczciwe torbacze. Oprocz nich spotkalismy jeszcze takie gatunki jak kukebary, czy papugi rozalki. Chodzilismy po buszu, tym wysuszonym, spalonym, ale takze tym gestym i zielonym, podziwialismy Tidal River i gralismy sobie w pilke na plazy w Norman Bay. Tak minal nasz ostatni dzien wycieczki po Great Ocean Road. Powrocilismy do Melbourne.













Nasz ostatni dzien w tym miescie spedzilismy na samotnym chodzeniu po jego przeroznych zakamarkach, bazarach, kupowaniu pamiatek i spokojnym, niespiesznym podziwianiu architektury przy kubku kawy. Zlota, jesienna pogoda byla bardzo przyjemna. Bez wilgotnosci i upalu, z cieplym, ale nie goracym sloncem. Przyjemnie spedzalo sie czas. Trzeba sie w tym momencie przyznac. Dzieki Ewie i Jarkowi, poczulismy sie jak w domu, troche jak w Polsce i szczerze nie chcialo nam sie jechac dalej. W koncu ktos sie nami zajmowal, nie musielismy sie martwic o to, gdzie bedziemy spac nastepnej nocy, jak dojedziemy tu i tam. Bylo to mile. Dziekujemy.

Ale jako twardzi ludie, wzielismy sie w garsc i polecielismy w dalsza droge. Na rajskie wyspy Fiji.

środa, 6 sierpnia 2008

"Wioska Malgorzaty"

Wiekszosc, o ile w ogole jeszce ktos na ta strone zaglada, zastanawia sie pewnie skad ta cisza, brak wiesci i w ogole nic nowego. Niektorzy zgrabnie to ujmuja mowiac, ze nasz trop urwal im sie w Margaretville, inni po prostu mysla, ze sie poobrazalismy i w ogole zapomnielismy o rodzinie, przyjaciolach, znajomych i wszystkich innych osobach pozostawionych za wielka woda. Niniejszym wiec spiesze doniesc, ze racje maja Ci, ktorym trop urwal sie w „wiosce Malgorzaty”. W zasadzie ciezko powiedziec, ze sie urwal, trafniej byloby stwierdzic, ze doskonale wiecie, gdzie jestesmy. Caly czas bowiem przebywamy we „wspanialym trzydziesto dwu gwiazdkowym” Hanah Mountain Resort. Nie ruszylismy sie stad dalej niz na kilkadziesiat mil, odwiedzajac takie miejsca jak Woodstock, Kingston, Oneonta (godzinna – w jedna strone – wyprawa do kina), Cooperstown, Cobleskill i inne pomniejsze wioski i miasteczka. Gdyby nie uprzejmosc naszych znajomych, ktorzy odstepowali nam swoje wlasne samochody, lub zabierali nas ze soba, dawno pomieszalyby nam sie zmysly, rozumy i zdolnosc ogolnego myslenia. Bowiem odskocznia od tego miejsca jest potrzebna. Pseudo-manager tego osrodka – mr.k – tylko mala litera mu sie nalezy – to wariat i despota. Czlowiek z gatunku takich, ktorych gdy spostrzerzesz po swojej stronie ulicy, zmieniasz kierunek, zamieniasz sie w kameleona i znikasz w najblizszej bramie. Nie warto nawet o nim pisac, bo i po co mam sobie szargac nerwy i marnowac przestrzen na tym fajnym blogu. Wystarczy oznajmic, ze nie mozemy sie juz doczekac, kiedy oznajmimy mu prosto w twarz, ze sie stad zabieramy i bynajmniej nie bedziemy mile wspominac jego osoby. Bo na temat jego metod „zarzadzania” i stosunku do podwladnych moznaby napisac prace magisterska, doktorat, habilitacje, a i moze profesora daloby sie za to zalapac. No ale dosc o nim.

Tak mi sie zebralo na rozmyslenia, ile to czlowiek jest zdolny zniesc, zeby spelnic swoje marzenia. Ile upokorzen moze przetrzymac, ile razy zacisnac zeby. Trzeba przyznac, ze nawet sporo. Ale i to ma swoje granice. Na szczescie zostalo nam juz mniej niz trzy tygodnie pracy. 22 sierpnia zabieramy sie stad spowrotem do Nowego Jorku, gdzie bedziemy wyczekiwac na przylot naszej szanownej rodzinki. I od nowa rozpoczynamy nasza przygode ze swiatem. Najpierw tydzien w NYC, potem przelot do Kalifornii, jazda z San Francisco do Los Angeles i wylot do Ameryki Lacinskiej. Na pierwszy ogien – Peru, a wszystko to w towarzystwie rodziny:)

Takze Kochani, nie martwcie sie o nas. Zyjemy, zmuszamy sie codziennie do pracy, myslac jedynie o czekajacych nas znowu podrozach i o Was oczywiscie. Gdyby nie ten cel, w Margaretville dawno by juz o nas zapomnieli:)