niedziela, 11 stycznia 2009

Cuba Libre! - czyli spotkania ze Staruszka Rewolucja, czesc 4



Hawane zostawilismy za soba. Punktualnie o 8.30 rano zjawilismy sie w biurze Viazul „za finrankami” w oczekiwaniu na autobus. Prawie punktualnie,po godzinie 9 znalezlismy sie na pokladzie chinskiego, a jakze, pojazdu i po krotkim zamieszaniu zwiazanym z ustaleniem naszych miejsc siedzacych ruszylismy w droge do tytoniowej strefy Kuby – regionu Pinar del Rio. Przedtem zastanawialismy sie krotko, gdzie dokladnie sie zatrzymamy. Jako ze glownym celem udania sie w te rejony bylo dla mnie zapoznanie sie z miejscami, gdzie rosnie najlepszy tyton na swiecie, wahalismy sie, czy nie zatrzymac sie w samym Pinar del Rio, stolicy regionu, a co za tym idzie relatywnie sporym miescie. Zdecydowalismy sie jednak na dwie noce w polozonym nieopodal Vinales, ktore oprocz tego, ze ulokowane jest w poblizu serca kubanskich upraw tytoniowych, to jeszcze lezy w Dolinie Vinales gwarantujacej przepiekne, naturalne widoki. Z Hawany do Vinales jedzie sie okolo czterech godzin wliczajac w to obowiazkowy na kazdej trasie postoj w przydroznej kawiarence/sklepie z pamiatkami (wszystko z Che oczywiscie). Jasnym punktem tej podrozy byl fakt, ze po raz pierwszy mielismy okazje zapoznac sie z fenomenem kubanskiej autostrady. Autopista Nacional, bo tak wlasnie nazywana jest ta droga to prezent Bratniego Narodu Radzieckiego dla Kuby. Ale prezent, jak prezent, troche z gatunku tych co trafiaja pozniej do piwnicy. Trik polega bowiem na tym, ze radzieccy budowniczowie, za sowieckie ruble i przy prawdopodobnie wspolnym trudzie kubansko – radzieckich robotnikow rozpoczeli budowanie autostrady dosc pozno. A dlaczego pozno? Otoz zalozenie bylo takie, ze Autopista bedzie biegla wzdluz calej wyspy, od wschodniego do zachodniego konca. I generalnie biegnie. Szkopul polega na tym, ze caly ten beton owszem jest wylany, utwardzony i co tam sie jeszcze w takich przypadkach robi, ale w pewnym momencie, gdzies na przelomie lat osiemdziesiatych i dziewiecdziesiatych XX w. nastapilo cos, czego nikt sie nie spodziewal. Mianowicie ZSRR przestal istniec. A skoro przestal istniec to nie bylo komu dalej finansowac budowy kubanskiej arterii komunikacyjnej i roboty stanely dokladnie w miejscu, gdzie spotkal ich ten geopolityczny krach. Z czym to sie wiaze? Otoz na kilkupasmowej, wnioskujac z szerokosci jezdni, autopiscie nie ma wymalowanych zadnych pasow. Znaki drogowe spotyka sie sporadycznie, z taka sama czestotliwoscia znalezc mozna rowniez zalatane dziury w jezdni, ktore w wiekszosci pozostawione sa same sobie i pochlonac moga niejednego peugeoocika prowadzonego przez rozkojarzonego turyste. Gdzieniegdzie podobno mozna spotkac jeszcze drzemiace na skraju drogi maszyny, ale szczerze powiedziawszy nie zauwazylismy takowych. Autopista Nacional charakteryzyje sie jeszcze jednym fenomenem. Mianowicie czestotliwosc z jaka widac tu poruszajace sie po niej pojazdy przypomina bardziej ruch na pasie startowym prowincjalnego lotniska. Cos sie tam pojawia, z jako taka regularnoscia, ale korkow nie uswiadczysz nigdy. Wiekszosc pojazdow to autobusy i samochody z wypozyczalni. Dodajcie do tego troche retro-wozow i lad, pare ciezarowek, znaczna ilosc konskich (sic!) zaprzegow (przypominam, ze mowimy o autostradzie) i liczne grupy Kubanczykow czekajacych na poboczu na stopa i macie pelny obraz kubanskiej Autopista Nacional. Nic dziwnego, ze jesli masz przed soba niczym nieograniczona widocznosc pasa startowego ma sie ochote depnac na pedal gazu i pofrunac do przodu. Jednak Wujek Dobra Rada przestrzega, uwazac na przyczajone patrole milicji, wspomniane juz dziury w jezdni i wybiegajacych z nikad autostopowiczow. To w koncu Kuba.





No ale nic, koniec koncow szczesciwie dotarlismy do Vinales. Odebrani przez czekajaca juz na nas wlascicielke casa particular rozlokowalismy sie w bardzo milym i schludnym pokoiku, a wlasciwie goscinnej przybudowce oddzielonej od reszty domu. Tak zakotwiczeni udalismy sie na eksploracje miasteczka. Vinales okazalo sie byc duzo mniejsze niz sie spodziewalismy. Skladajace sie glownie z domkow (w zdecydowanej wiekszosci casas particulares), poprzeplatane sosnowymi drzewami, otoczone brunatnymi polami upawnymi i bajkowymi gorami miasto dawalo sie obejsc w przeciagu pol godziny. No moze troche przesadzam, ale metropolia Vinales zdecydowanie nie jest. Wszedzie (mowie o miasteczku) mozna przejsc na piechote i nie jest to dlugi ani meczacy spacer. Wszystko to spowite bardzo spokojna, uspiona wrecz atmosfera. Glowna atrakcja nie jest jednak miasteczko, lecz jego otoczenie. Do Vinales przybywa sie bowiem glownie po to, aby podziwiac przepiekny krajobraz, przechadzac sie po okolicznych szlakach oraz zwiedzac magiczne groty i jaskinie skryte w pobliskich gorach. Okazalo sie, troche na moja niekorzysc, ze glowny region upraw tytoniu lezy w przeciwna strone od Pinar del Rio tzn. na poludnie. Vinales lezy, jak sie mozna domyslec, w kierunku polnocnym. Tutaj rowniez uprawia sie tyton, ale troszke w mniejszym zakresie. Jesli wiec ktos pragnie zwiedzic wlasnie ten aspekt rolniczej rzeczywistosci Kuby i nie dysponuje wlasnym srodkiem transportu, lepiej niech zalozy baze w Pinar. Dla wszystkich innych Vinales jest jednak dobrym rozwiazaniem. Cicho tu, spokojnie i pieknie. Zdecydowanie mozna sie zrelaksowac.







Jednym ze sposobow zwiedzania jest wejscie na poklad turystycznego autobusu, kursujacego z czestotliwowcia co 30-60min i za 5CUC od lebka obwazacego po glownych atrakcjach okolicy. Jesli komus nie chce sie odbywac calodniowych, wielokilometrowych pieszych wedrowek, ma niewiele czasu, a chcialby zobaczyc jakie turystyczne atrakcje oferuje okolica, jest to nawet niezly pomysl. My skorzystalismy z tych uslug jeszcze tego samego dnia, jako ze na pobyt tu zarezerwowalismy sobie jedynie dwie doby. Trasa tourist-busa biegnie od glownego rynku miasteczka, a przystanki obejmuja takie miejsca jak punkty widokowe, z ktorych rozposciera sie przepiekny widok na doline, dwa najlepsze hotele w okolicy, Mural de la Prehistoria (kolorowy naskalny mural ukazujacy historie swiata, ktorego namalowanie zajelo grupie ludzi nie wiedziec czemu kilkanascie lat), czy w koncu jaskinie, do ktorych sie jednak nie zapuszczalismy. Jako ze ciezko poznac okolice jedynie przez okna autobusu, my wysiedlismy pod wspomnianym malowidlem i zrobilismy sobie powrotny parokilometrowy spacer. Po drodze mijalismy malownicze i kolorowe pola, pola i pola. Z malymi drewnianymi domkami. Od czasu do czasu mijal nas jakis oldsmobile, czy inny zaprzeg konny, czesciej samochod z wypozyczalni, najrzadziej zas jakakolwiek forma transporu publicznego (pod ta nazwa kryje sie stara ciezarowka z tlumem ludzi na pace). Wszyscy jednak napotkani mieszkancy przyjaznie odpowiadali na pozdrowienia. W sennej atmosferze Vinales zdecydowanie mozna sie wyciszyc i odpoczac.











To jednak wlasnie tutaj odkrylismy zalety podrozowania wlasnym srodkiem transportu, najlepiej wypozyczonym samochodem. Na Kubie bowiem dojechac z jednego miasta do drugiego nie jest jeszcze tak trudno, pod warunkiem, ze ma sie pieniadze na autobus i spora doze elastycznosci. Przemiescic sie jednak z punktu A do B, na ktorej to trasie nie ma normalnych polaczen to juz zupelnie inna historia. Transport publiczny na prowincji nie istnieje. Biedny turysta nawet z Vinales do Pinar del Rio moze pojechac tylko raz dziennie przy okazji autobusu udajacego sie do Hawany. Mozna zapakowac sie na wspomniana juz ciezarowke, ale nigdy nie wiadomo kiedy takowa bedzie akurat jechac. Mozna autostopem, ale to jest dla mocno cierpliwych osobnikow, jako ze trzeba sie ustawic w kilkugodzinnej kolejce z innymi chetnymi. Ostatecznym rozwiazaniem jest taksowka lub skorzystanie z uslug prywatnego osobnika z samochodem (oficjalnie nielegalne oczywiscie). Jak wspomnialem wczesniej, bardzo chcialem zwiedzic plantacje tytoniu, zapoznac sie z historia uprawiania tej rosliny itd. itp. Wypatrzylem, ze jakies 19km od Pinar del Rio znajduje sie plantacja samego Alejandro Robaina. Dla niewtajemniczonych Don Robaina to jedyna zyjaca jeszcze osoba (ma okolo dziewiecdziesieciu lat), na ktorej czesc powstala osobna marka cygar – Robaina wlasnie. Bedac tak blisko nie moglem odpuscic sobie wizyty na tej wlasnie plantacji. Rozpytawszy miejscowych czy warto i upewniwszy sie ze owszem, przeciez to najslawniejszy plantator na wyspie, hodujacy najszlachetniejszy i najlepszy tyton na swiecie, postanowilismy sie tam wybrac. Klopotem bylo oczywiscie jak. Oprocz wymienionych juz srodkow transportu okazalo sie, ze mozna sobie bylo jeszcze wypozyczyc skuter i nad ta opcja zastanawialismy sie calkiem powaznie. Do plantacji bylo jednak kilkadziesiat kilometrow i niewiadomo, czy nasze delikatne siedzenia wytrzymalyby taka podroz ... w dwie strony. Do tego dochodzil koszt wypozyczenia pojazdu, 24CUC za dzien plus benzyna. Bylismy juz bardzo blisko ruszenia ku przygodzie na takim wlasnie dwukolowym pojezdzie, ale akurat tego dnia warunki atmosferyczne byly jakies malo stabilne. Zdecydowalismy sie wiec, jako ze rezygnacja nie wchodzila w gre (przeciez po to tu przyjechalem!) na malo romantyczna i backpackerska podroz taksowka. Uzgodnilismy przystepna cene, ktora koniec koncow nie za bardzo odbiegala od kosztow wypozyczenia skutera i wczesnym popoludniem ruszylismy. Jak sie pozniej okazalo, wybor srodka transportu byl jak najbardziej sluszny. Ktokolwiem mialby ochote wybrac sie skuterem z Vinales na plantacje don Robainy niech sie dobrze zastanowi. Dojechac do Pinar to maly pikus. Troche trwa, ale to bylby chyba najmniejszy problem. Schody zaczynaja sie pozniej, gdy trzeba przebrnac przez stolice regionu i jechac dalej we wlasciwym kierunku. Oznaczen bowiem brak. Pare kilometrow za miastem widac juz charakterystyczne drewniane chaty sluzace do suszenia lisci tytoniu, widac tez pola na ktorych niesmialo zielenia sie przyszle plony (akurat o tej porze roku roslinki dopiero co byly zasadzone). Nigdzie jednak nie spotka sie jakichkolwiek znakow wskazujacych droge do najbardziej znanej plantacji tytoniu na Kubie. Bez znajomosci hiszpanskiego i wypytywania sie kilkakrotnie! o droge obawiam sie, ze nie ma sie szans tam trafic. Na szczescie nasz kierowca wiedzial gdzie jedzie. Po parenastu kilometrach za Pinar, skrecil w jakas niepozorna, piaszczysta droge, pozniej znowu i znowu w coraz wezsze i bardziej wyboiste, aby po paru kilometrach zajechac przed brame z napisem „Alejandro Robaina 1845”. Bylismy na miejscu. Specjalnie jeszcze dzien wczesniej dzwonilem tutaj, aby upewnic sie, ze przyjmuja gosci i oprowadzaja chetnych turystow. Przejechac taki kawal drogi i obejsc sie smakiem nie byloby smieszne. Za brama przywital nas widok ... najzwyczjaniejszego w swiecie gospodarstwa. Tu jakis pies, tam jakis kot, kury pare drewnianych szop i budynkow, do tego calkiem ladny murowany domek mieszkalny. Nic co by wskazywalo na slawe i prestiz pochadzacych stad cygar. Nie wiem czego sie spodziewalem, ale w pewnym sensie to miejsce nie odzwierciedlalo skojarzen jakie same sie wczesniej nasuwaly. Gdzies na Zachodzie, taka plantacja bylaby cala instytucja, z marketingiem, pamiatkami, sklepikiem i turystami, a i same zabudowania zapewne bylyby bardziej nowoczesne i, no coz, bogate. Tu nic takigo nie bylo. Przewodnik akurat byl zajety jakas inna para, ktora nie wiedziec jakim sposobem dotarla tu wlasnym samochodem. Przez kilka minut czekania, porozgladalismy sie po farmie, caly czas nie dopatrujac sie nigdzie zadnych sladow „prestizu”. Wypatrzylismy za to samego Alejandro Robaine, ktory przyjmowal wlasnie jakas grupke inwestorow, czy innych biznesmenow z zagranicy. Staruszek jest kolejnym dowodem na dlugowiecznosc mieszkancow Kuby i konserwujace wlasciwosci rumu i cygar:) Chwile po tym jak przewodnik skonczyl oprowadzac ta druga pare, przyszla nasza kolej. Cale zwiedzanie (cena 2CUC za osobe) szczerze mowiac troche nas zawiodlo. Owszem dowiedzielismy sie ciekawych rzeczy na temat uprawy tytoniu, zbiorow, pozniejszej fermentacji lisci itd, ale wszystko to bylo przedstawione troche na odczepnego i calkiem szybko. Niestety przy samych zabudowaniach znajdowaly sie tylko male poletka z tytoniem przeznaczonym na tzw. „capa” czyli wierzchcnia warstwe cygara, a reszta z kilkunastu hektarow pol rozrzucona byla po okolicy. Takze wielkie chaty, ktore o odpowiedniej porze roku wypelnione sa suszacymi sie liscmi, teraz byly puste, z wyjatkiem malej „ekspozycji” majacej dac turystom namiastke tego procesu. To jednak nie ich wina. Po prostu bylismy za wczesnie. Na koniec jeszcze zademonstrowano nam sama sztuke zwijania cygar, czego efekt dostalem w prezencie - jak sie pozniej okazalo bardzo niesmaczny. Nic zreszta dziwnego, przeciez kto by zwijal pokazowe cygara z tytoniu wysokiej jakosci. Zdziwilo mnie jednak, ze na miejscu nie bylo mozna kupic prawdziwych cygar. Oczywiscie znalazl sie od razu jakis pomyslowy osobnik – podobno pracujacy w fabryce cygar w Pinar, ktory za znizkowa cene mogl zalatwic pudelka Robaina. Mnie interesowala jednak tylko jedna sztuka, co z kolei nie zachwycilo jego. Z interesu nic wiec nie wyszlo. Tak zakonczyla sie nasza wizyta na plantacji, ktora opuszczalismy z mieszanymi uczuciami. Na pewno plusem bylo jednak zobaczenia samego don Alejandro i mimo wszystko samej plantacji. Po drodze zajechalismy jeszcze do przyfabrycznego sklepu w Pinar del Rio, gdzie zakupilem stosowne cygaro, autentyczne i sztuk jeden. Podsumowujac mozna powiedziec, ze dobrze zrobilismy jadac taksowka. I tak zajelo nam to sporo czasu, jadac skuterem w ogole moglibysmy na miejsce nie dotrzec, a tak mielismy jeszcze pol dnia na eksploracje Vinales.







Reszte dnia spedzilismy przemierzajac uliczki i wypatrujac prorewolucyjnych haselek poumieszczanych czesto w najdziwniejszych miejscach. Wieczor spedzilismy na tarasie (precyzyjnie rzcz ujmujac na dachu naszego domu) przy szklance rumu z cola i cygarku, ktore dostalem od spotkanego na ryneczku pod kosciolem miejscowego rolnika. Uprawia on tyton generalnie na wlasne potrzeby i skreca sobie z niego pozniej domowej roboty cygara. Cohiba, czy Montecristo to to nie jest, ale chcac doglebnie poznac kubanska scene tytoniowa, trzeba probowac tez tego co pali zwykly czlowiek. Cygaro smakowalo tak jak wygladalo, czyli troche pokrzywione na wszystkie strony i troche odchodzace w paru miejscach. Jak jednak mowilem, trzeba poznac wszystko od poszewki. Dopalilem wiec do konca przy akompaniamencie cuba libre i zachodu slonca w Dolinie Vinales.



Nastepnego poranka czekala nas wyprawa do Trinidadu. Jako ze nie mielismy wlasnego srodka transportu skazani bylismy na autobusy Viazul. Co ciekawe z Vinales, czy dajmy na to Pinar del Rio nie ma bezposredniego polaczenia z Trinidadem. To znaczy jest autobus turystyczny (operatorem jest Cubatur oraz Habanatur), ale z siedmiu dni tygodnia kursuje w dni szesc, z wyjatkiem akurat wtorku, kiedy to byl nam potrzebny. Aby tam dotrzec musielismy wiec najpierw pojechac do Hawany i tam przesiasc sie na inny. W normalnym swiecie, moglbym kupic bilet na cala trase juz w miejscu wyjazdu. Ale nie na Kubie. W Vinales mogli sprzedac prejazd tylko do Hawany, dopiero na miejscu moglismy zakupic bilet na dalsza droge. Nikt jednak nie wiedzial, czy miejscowki w ogole beda. Panie w okienku nie chcialy pomoc mowiac, ze nie sposob sie do biura w Hawanie dodzwonic. Teoretycznie mozna dokonac rezerwacji telefonicznie, ale konia z rzedem temu, komu sie to uda. Pol dnia probowalem przebic sie przez lacza, bez rezultatu. Najwyzej dotarlem do nagranej wiadomosci (rowniez po angielsku), ze dodwonilem sie do biura rezerwacji Viazul. Pozniej wszystko sie urywalo. Niepewni przyszlosci udalismy sie wiec w droge do Hawany. Tam, na dworcu Viazul biegiem ruszylismy do kas, gdzie na szczescie okazalo sie, ze bilety jeszcze sa. Plan dnia byl uratowany. Majac troche czasu miedzy polaczeniami udalismy sie na poszukiwania okolicznej peso-pizzy, ktora to po odczekaniu swego w kolejce sie posililismy. Tak dowartosciowani wsiedlismy na poklad i wieczorem dotarlismy do kolonialnej perelki Kuby – Trinidadu.

C.D.N.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Hej! Witajcie! Nareszcie zobaczyłem cubę prawdziwą a nie z folderów czy prasy. Wasze opisy bardzo ciekawe a fotki to rewelacja, pokazują wszystko co ciekawe, nie tylko piękne i wybierane , dlatego fantastyczne, dzięki za cubę . MN.