sobota, 1 marca 2008

Hoi An, czyli cos dla duszy i cos dla ciala



No i nadszedl czas, aby rozwiac wszelkie watpliwosci zaprzatajace Wasze glowy i podzielic sie z Wami naszymi przygodami z Hoi An. To przemile miasteczko polozone w srodkowej czesci Wietnamu nad brzegiem rzeki Thu Bon, to pomieszanie zachodniej atmosfery z odrobina orientalnych przypraw kryje w sobie mroczna rzeczywistosc. Rzeczywistosc, ktora niespodziewanie pustoszy portfele przyjezdnych i to w zastraszajacym tempie. Hoi An - miasto krawcow. Kusiciele rozlokowani sa co kilka krokow, albo i czesciej. Wejdz, uszyj sobie garnitur, koszule, kurtke, zrob buty na miare ... cokolwiek. Kazdy zaklad wydaje sie szeptac do uszu te zaklecia. Zeby tego bylo malo, wystarczy przyjsc z dowolnym zamowieniem, pokazac zdjecie czegos, co chcialoby sie miec, czy to garnitur, jaki nosil George Clooney na rozdanmiu Oscarow, czy tez najnowszy model butow Nike. Mile ekspedientki odpowiedza, ze no problem, zmierza Cie od stop do glow, odrysuja stopy i zaprosza na nastepny dzien na przymiarke. Wystarczy tylko wybrac sobie odpowiedni material i czekac az dzieki zrecznosci wietnamskich krawcow i szewcow, przywdziejemy szaty, warte w europie setki jesli nie tysiace zlotych. Zdolacie sie oprzec? No my tez nie bylismy w stanie. Ewelinka miala wlasnie urodziny, wiec tym bardziej mozna bylo zaszalec. Plan byl nastepujacy: przyjechalismy do Hoi An pod wieczor, wiec nic juz tego dnia nie zdzialalismy. Nastepnego ranka wyruszylismy na ... zwiedzanie miasta. No bo przeciez nie mozna od razu rzucic sie w wir zakupow. Trzeba najpierw docenic architekture, poznac kulture danego miejsca, poprzygladac sie ludziom. Dopiero pozniej mozna sie oddac w rece krawcow. Z poznana para Holendrow (szalency, podrozuja juz od osmiu miesiecy, sprzedali trzy domy w Holandii i zamierzaja jeszcze Bog wie ile wojazowac po globie) umowilismy sie, ze krawcow zaatakujemy popoludniem, grupowo, to moze uda sie wytargowac lepsza cene. Ewelinka miala w planie uszycie jedwabnych bluzek w wietnamskim stylu i moze czegos jeszcze oraz zrobienie pary butow. Ja postanowilem skusic sie na letni, lniany garnitur. Jak uzgodnilismy, tak zrobilismy. O godzinie 16.00 polsko-holenderska ekspedycja ruszyla w poszukiwaniu godnego krawca. Po kilku probach znalezlismy odpowiednie lokum, tak sie przynajmniej wydawalo. O ile Holendrzy, a zwlaszcza Irene, ktora nie jest bynajmniej mikrego wzrostu i w domu ma problemy z zakupem pasujacych ubran, postawili na normalne ciuchy, Ewelinka i ja trzymalismy sie planu. No ale jak to zwykle bywa, plan mozna zmienic. Po przymiarkach w jednym sklepie zajrzelismy do innego, pozniej jeszcze gdzies i tak sie troche tego nazbieralo. Ja zamiast jednego lnianego garnituru, skusilem sie jeszcze na trzy koszule i kolejny gajer z welny z kaszmirem, a Ewelinka... a Ewelinka co sobie zamowila, to moze kiedys zobaczycie. Tajemnica handlowa. Podsumowujac wiec dzien numer jeden uplynal nam na zwiedzaniu i euforii zakupow. Jak sie jednak okazalo, nie wszystko jest tak rozowe, jak to opisuja.







Drugi dzien uplynal nam na przymiarkach. Tu cos sie nie zgadzalo, tam cos odstawalo, tu za dlugo, tam za krotko. Po porannych przymiarkach i poprawkach, na wieczor wszystko mialo byc gotowe. Wieczorem jednak okazalo sie, ze pani krawcowa troche przysnela, oslepla, albo szklane oko gdzies sie zapodzialo, bo ubrania nadal nie lezaly, jak lezec powinny. Nie bede sie rozpisywal nad tym wszystkim i zanudzal Was detalami. W olbrzymim skrocie (skracam nieniejszym epopeje do rozmiarow fraszki) z zaplanowanych trzech noclegow w Hoi An zrobilo sie piec. Dni uplynely nam na powolnym, spokojnym przemieszczaniu sie po miescie, w przerwie miedzy wizytami u kolejnych krawcow, ktorzy patrzyli juz na nas z coraz mniejszym entuzjazmem. No ale wszystko dobre co sie dobrze konczy. Ubrania w koncu pasowaly, miasteczko zwiedzilismy doglebnie, zaliczajac jeszcze wizyte prezydenta Singapuru, ktory chyba ograniczyl sie tylko do spaceru po starym miescie i oparl sie pokusie skrojenia kaszmirowego, trzyrzedowego gajera. Pozostaje tylko miec nadzieje, ze nasz trud nie poszedl na marne i ciuszki beda pasowac gdy wrocimy. A jak nie to i tak mozna zrobic kolejna poprawke:) O wysylaniu paczki (czyt. paki) i przygodach na poczcie juz pisalem. Jeszcze raz tylko podkresle ofiarnosc pan tam pracujacych. Pozostaje tylko miec nadzieje, ze przesylka dotrze do Ba Lan (Polska) w calosci.

A moral z tego taki, ze zakupy to jednak bardzo meczaca sprawa. Niezrazeni i zapraweni w tym procederze nieublaganie zmierzamy jednak w kierunku "rosyjskiego bazaru" w Pnom Penh. Ale o tym to kiedy indziej.


P.S. Akualnie konczymy wizyte w Dalat. Po zwiedzeniu okolicy na motorach "Easy Riders, Dalat" zmierzamy jutro rano do Ho Chi Minh City. A dalej czeka juz delta Mekongu i Kambodza.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Swiat jest piekny!
To tak stare numery, ze czytajac zarykiwalem sie ze smiechu. Dobrze, ze to tylko garnitury, a nie gra w trzy lusterka. Wtedy by Was ogolocili do zera. Dobrze, ze ta historia ma swoj koniec i bajkowy moral.

- Nie kupuj kota w worku, chocby byl z najbardziej szlachetnych materialow.

Wazne, ze Was to bawi, a my znowu, siedzac wygodnie w fotelach, jestesmy swiadkami ciagu dalszego basni o swiecie zza 7 gor i rzek.

Bedziemy cierpliwie czekac na ostateczny efekt tych wszystkich aktorskich roszad.

Pozdrawiam
MK

Ewelina, baaaaaaaardzo spoznione zyczenia,
wsssssssssszystkiego najlepszego! :)

Anonimowy pisze...

Co to? Mamy nowe zdjecia i brak komentarza?
To nowa jakosc w korespondencji?

Ale tam ladnie, a zdjecia dzieci fantastyczne.

MK

Anonimowy pisze...

Witajcie! Pani E. płaszczyk piękny,reszta fotek tak samo b. ciekawa. Pozdrawiam Marek nieznajomy.