czwartek, 30 października 2008

Trujillo,Chan Chan i Huanchaco, czyli ostatnie chwile w Peru




Po przekroczeniu magicznej granicy wieku i dojsciu do punktu, w ktorym mam juz niestety 29 lat, co nastapilo w przemilym towarzystwie Asi, Willera, a takze jego rodzicow, po raz kolejny opuscilismy Lime i udalismy sie na polnoc Peru, do Trujillo. Bylem z tego calkiem zadowolony, poniewaz nie udalo mi sie tam dotrzec szesc lat temu. Jak widac, gdy czasem cos sie zostawi na "nastepny raz", daje sie to zrealizowac. Tym razem zdecydowalismy sie spedzic dzien w autobusie i wieczorem po dziesieciu godzinach dotarlismy do Trujillo. Liczylismy, ze bedzie tam cieplej i w sumie nie przeliczylismy sie. Pogoda byla troche bardziej przystepna i mimo, ze slonca az tak duzo nie bylo, to jednak temperatura byla przyjemna. Samo miasto ma do zaoferowania kolonialne centrum, z kolorowa, niska zabudowa i rownie barwnym Plaza de Armas. Zainteresowanych przeszloscia ugoszcza nieodlegle ruiny Chan Chan. Z kolei chetnych na morskie zabawy i surfing ugosci Huanchaco, mala rybacka wioska polozona trzydziesci minut drogi autobusem.

Samo Trujillo okazalo sie mniej turystyczne niz przypuszczalem. Ciezko bylo wypatrzec biale twarze na ulicach i w knajpeczkach, ba nawet w naszym hotelu spotykalismy tylko Peruwianczykow. Same knajpki tez dalekie byly od tych celujacych w dewizowych przybyszow. Byly naturalne, autentyczne i przystepne. To tak od strony gastronomicznej. Ogolnie rzecz biorac nie ma sie co dziwic, ze nie spotykalismy tylu ludzi nam podobnych. Miasto jest kolorowe i generalnie warte zobaczenia i odwiedzenia, ale zdecydowanie nie na dluzej. Przyjemnie jest pochodzic po starej czesci miasta, ale tylko po tej czesci. Okratowane okna w tych kolorowych budynkach sa wdziecznym tematem do fotografowania, tak samo jak Plaza de Armas. Ale poza tym miasto nie ma za wiele do zaoferowania.











Wiekszosc turystow przyjezdza tu jednak, ze by zobaczyc Chan Chan, czyli ruinynajwiekszego miasta zbudowanego z gliny. Polozone kilkanascie kilometrow od centrum Trujillo, Chan Chan lezy zupelnie na pustyni. Kraza nad nim sepy a dookola widac tylko zakurzony krajobraz. Teren jest olbrzymi, czesciowo jeszcze nie odkryty i nie przeznaczony do zwiedzania. Zwiedza sie jeden palac, ktory zostal odrestaurowany i ma przypominac dawna swietnosc miasta. W przeciwienstwie do Machu Picchu mieszkalo tu duuuzo duzo wiecej ludzi. I to widac, bo jak juz wspomnialem teren jest ogromny. Chan Chan jest zupelnie inne od MP i chociazby z racji swojego polozenia nie robi takiego wrazenia. Zreszta czemukolwiek trudno jest dorownac andyjskiemu miastu w chmurach. Jednak i to miasto z piasku ma swoje smaczki w postaci plaskorzezb, wzorow i innych detali. W przeciwienstwie do innych ruin tutaj najwieksze wrazenie robia wlasnie te detale. Calosc troche rozczarowuje. Ale nie ma co wybrzydzac. Kazdy powinien sobie wyrobic wlasne zdanie i chociazby dlatego, Chan Chan nalezy odwiedzic.











Jak wspomnialem kojelna atrakcja polozona niedaleko Trujillo jest Huanchaco, mala wioska polozona nad Pacyfikiem. Podobno wiekszosc turystow przyjezdzajacych w ta okolice, wlasnie tu sie zatrzymuje, chociaz szczerze powiedziawszy tego nie zauwazylismy. Moze za sprawa pogody, ktora do letniej, plazowej skwarnosci miala jeszcze daleko. Mimo wszystko widac bylo kilku surferow starajacych zmagac sie z lokalnymi falami. Bo i surfing to miejscowa atrakcja. Cale miasteczko rowniez jest troszke zakurzone i daleko mu od karaibskich kurortow. My spedzilismy tu jednak mile chwile siedzac w jednej z nadmorskich knajpek, popijajac Pisco Sour i Algarubine oraz oczywiscie rozgrywajac partyjki kanasty. Jakos tak ostatnio stalo sie to nasza ulubniona forma zabijania czasu, ale i rozrywki oczywiscie (kanasta i odcinki "Friends" na Warner Channel, ktory odbierany jest w prawie calej Ameryce Lacinskiej :)))







A wiec nasz pobyt w Trujillo mozna krotko podsumowac aktywnosciami takimi jak przechadzanie sie i podziwianie architektury miasta, kontemplacje przeszlosci w Chan Chan i skupienie uwagi na czternastu kartach i drinku w Huanchaco. Bylo spokojnie i milo. Po tych dwoch dniach jednak zabralismy sie jednak spowrotem do Limy, gdzie czekal na nas lot do Quito.

Zanim wsiedlismy jednak na poklad samolotu, spedzilismy przemila sobote w letnim, nadmorskim domku Asi i Willera, a moze dzialce? Ciezko stwierdzic. Ogolnie rzecz biorac jest to odgrodzona od swiata spolecznosc malych domkow wzorowanych na architekturze grecko-tureckiej i utrzymanych w kolorystyce bialo-niebieskiej. Cale to miasteczko polozone jest nad brzegiem oceanu, z wlasna plaza i terenem do uprawiania sportow jak korty tenisowe itd. Jest nawet male jeziorko z kaczkami i rybkami, nad brzegiem ktorego polozony jest wlasnie domek naszych przyjaciol. Sobota byla bardzo mila. Zaczelismy od sniadanka (pojechalismy tam praktycznie po wyjsciu z autobusy z Trujillo), pozniej obiadowalismy przy grillu, aby wieczor zakonczyc projekcja filmu z projektora przy milych trzaskach ognia w kominku.









To byl naprawde mily dzien i mielismy straszne wyrzuty sumienia, ze zmusilismy Asie i Willera do powrotu tego samego dnia. Niestety nastepnego ranka ruszalismy juz do Ekwadoru. I o tym wlasnie kraju bedzie juz nastepny odcinek. Konczymy Peru, ale w zadnym wypadku nie opuszczamy Ameryki Poludniowej.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Pieknie uaktywniles swa pisarska dzialalnosc ostatnimi czasy, panie Karkoszek (:
Tak trzymac prosze.

Machala