niedziela, 30 marca 2008

Opoznienia

Bijac sie w piersi przyznajemy sie do opoznien w powstawaniu nowych wpisow. Tajlandia troche nas rozleniwila, zwlaszcza otoczenie, w ktorym aktualnie przebywamy - plaza Ao Mai Pai na wyspie Ko Lanta. Nie ma czasu na pisanie, gdy trzeba odpoczywac i zbierac sily na dalsze wojaze. Ale juz wkrotce korespondencja z ciekawych miejsc w Tajlandii, gdzie postaly nasze stopy. Poki co sa zdjecia w galerii. Opisow brak z tych samych powodow :)

Pamietajcie, cierpliwosc jest cnota!

Pozdrawiamy

sobota, 22 marca 2008

Idzie Wiosna, Ida Swieta - Wesolego Alleluja !!!

Kochani!

Nastaly takie dziwne czasy, ze nie dostaniecie od nas swiatecznej kartki z jajkiem i krolikiem, rymowanego smsa, maila, ani nie bedziemy Was meczyc telefonami. Zamiast tego skorzystamy z tego troche bezosobowego medium, aby zyczyc Wam wszystkigo co najpiekniejsze w te swieta Wielkiej Nocy.

Wam Wszystkim, tym ktorych dobrze znamy, troche znamy i przelotnie znamy oraz tym, ktorych nigdy w zyciu nie widzielismy, a ktorzy sledza nasze dzieje na tym blogu, zyczymy co nastepuje:

Tradycyjnie spokojnych, radosnych, rodzinnych, pogodnych i usmiechnietych Swiat Wielkiej Nocy, wesolego jajka, kicajacych krolikow, mokrego dyngusa i czego tam jeszcze dusza pragnie.

Ahh i wiosny, tej pachnacej, cieplej, kwiecistej i slonecznej pory roku, ktorej, zdaje sie, wiekszosci z Was juz brakuje.

Wesolych Swiat!!!

piątek, 21 marca 2008

Siem Reap, czyli swiatynie Angkoru



Z Phnom Penh do Sieam Reap, miasta stanowiacego baze noclegowo-rozrywkowa, dla wszystkich chcacych zwiedzic starozytne swiatynie Angkoru, w tym oczywiscie najslawniejszy Angkor Wat, przemiescilismy sie autobusem. Drogi w Kambodzy nie maja dobrej slawy, a gwoli scislosci to tak naprawde ich w ogole nie ma, ale o tym pozniej. Ta ze stolicy do Sieam Reap istnieje, tzn. jest asfaltowa, ale jej jakosc ledwo dorownuje pohitlerowskiej autostradzie w rejonie Odry i Nysy. Autobus faluje niczym lodz w czasie sztormu, wywolujac efekty podobne do choroby morskiej u co poniektorych pasazerow. Nalezy wiedziec, ze ta trasa jest chyba najczesciej uczeszczana droga w Kambodzy. A to dlatego, ze kto przyjezdza do tego kraju, przyjezdza tez do Angkoru. I to jest odpowiedz na to, dlaczego jest to droga asfaltowa. Tylko i az tyle, ale o tym, jak wspomnialem, pozniej.

W Siem Reap zamelinowalismy sie w jednym z wielu hotelikow i skorzystalismy z uprzejmej oferty zwiedzenia swiatyn na pokladzie rikszy vel tuk-tuka. Za trzy dni zaplacilismy 42USD, co jest cena sprawiedliwa, bowiem obszar, na ktorym leza swiatynie nie nadaje sie do zwiedzania na piechote, a upal i wilgotnosc sprawialy, ze nawet Lance Armstrong nie wybralby sie po okolicy rowerem. Takze podzielilismy sobie swiatynie na trzy dni - w pierwszym dniu pojechalismy tzw. krotka trasa (17km), na ktorej znajduja sie najwazniejsze i najslawniejsze swiatynie, w tym Bayon, Ta Phrom i oczywiscie wisienka na torcie - Angkor Wat. Drugi dzien spozytkowalismy przemieszczajac sie tzw. dluzsza trasa (ponad 30km) i jeszcze raz zagladajac do Angkor Watu. Na dluga trase skladaja sie mniej znane, co nie znaczy ze mniej okazale swiatynie. Trzeciego dnia postanowilismy wrocic do Bayonu, ktory bardzo nam przypadl do gustu oraz pojechac do odleglych o ponad 30 km od Siem Reap ruin Bantay Srey. Marzec w Kambodzy to przedsionek tzw. zabojczego miesiaca, gdy w kwietniu temperatura przekracza 40 stopni. Teraz bylo zdecydowanie ponad 30, co w polaczeniu z panujaca tam tropikalna wilgotnoscia, sprawialo, ze po paru minutach czlowiek wyglada jakby wlasnie wyszedl spod prysznica, z ta roznica, ze o swiezosci w tym wypadku nie mowimy. W takich warunkach kontemplowanie architektonicznego mistrzostwa sprzed wiekow, wspanialych rzezb i historycznej atmosfery nie jest najlatwiejsze. Robilismy jednak co w naszej mocy. Kolejna przeszkoda byly autokary pelne Koreanczykow, Japonczykow i reprezentantow wszelkich innych krajow azjatyckich, ktorzy jak szarancza opanowywali kojelne zabytki. I tu rodzi sie pytanie, skoro cala ludnosc, dajmy na to Japonii, wlasnie przyjechala do Angkoru, to kto zostal w kraju aby pracowac? To naprawde wygladalo, jakby caly narod spedzal wakacje wlasnie w Kambodzy. Staralismy sie jak moglismy omijac te grupy, zmieniajac kolejnosc odwiedzanych swiatyn, pore dnia itd, ale nie zawsze sie to udawalo.

Na swiatynie Angkoru skladaja sie dziesiatki roznych budowli. Najbardziej znany jest oczywiscie Angkor Wat. Jak przystalo na prawdziwa wizytowke Kambodzy, jego rysunek zdobi nawet flage kraju, nie wspominajac o banknotach (nie mowie w tym momencie o dolarach). I jak najbardziej zasluzenie, bo antyczna stolica robi wrazenie. Chociaz trzeba przyznac, ze przede wszystkim z oddali. Patrzac na Angkor Wat z odleglosci, mozna podziwiac go w calej okazalosci. Doskonala symetria, charakterystyczne khmerskie wieze, ich wizerunek odbijajacy sie w nieodleglym stawie, to najlepiej oglada sie od zewnatrz. Najfajniej jest obejsc cala budowle dookola, spojrzec od kazdej strony, porownac. W srodku mozna podziwiac wspaniale zachowane plaskorzezby, przedstawiajace historie z zycia cywilizacji i przypowiesci religijne. Ale najwieksze wrazenie, powiem to jeszcze raz, Angkor Wat robi, gdy patrzy sie na niego z pewnej odleglosci.






Innymi swiatyniami, ktore wywarly na nas najwieksze wrazenie sa Ta Phrom i Bayon. Te najlepiej jest juz ogladac od srodka, zaglebiac sie w poszczegolne pomieszczenia, przeszukiwac zakamarki, odnalezc swoje wlasne tajemnicze miejsca.
Bayon to olbrzymie, ulozone z kamieni twarze na dziesiatkach wiez. Nie ma na terenie swiatyni miejsca, w ktorym moznaby sie schronic przed ich wzrokiem. Czesto patrzy na Ciebie kilka z nich naraz. To robi wrazenie.







Ta Phrom zostala, w miare mozliwosci, zachowana w stanie w jakim ja odkryto. Tutaj najlepiej widac, co dzungla robi z budowlami, jak sie z nimi obchodzi. Korzenie olbrzymich drzew oplataja mury, wrecz je podtrzymujac. Podobno, gdy drzewo umieralo i padalo, razem z nim rozpadaly sie mury. Te drzewa i ich korzenie to niesamowity i charakterystyczny element krajobrazu. To z czym, oprocz Angkor Watu, kojarzy sie ten kambodzanski zespol swiatynny. Fanom Lary Croft mozemy zdradzic, ze wlasnie na terenie Ta Phrom krecono czesc filmu Tomb Raider.







Trzy dni na zwiedzenie Angkoru to i malo i wystarczajaco. Mozna doznac przesytu swiatyniami, odwiedzajac po kilka z nich dziennie. Jesli ktos ma sporo czasu, moze posiedziec tu i tydzien (sa bilety jednodniowe, trzydniowe i tygodniowe) ogladajac swiatynie jedna po drugiej, powoli, chroniac sie w odpowiednim momencie przed najgorszym upalem, i w relatywnym spokoju (vide hordy reprezentantow Korei i Japonii). Nam jednak trzy dni wystarczyly. Obejrzelismy praktycznie wszystkie zabytki, bedac w niektorych wiecej niz raz. Trzy dni byly dla nas w sam raz.

Z Siem Reap wyruszylismy na spotkanie z Tajlandia. Do granicy nie jest daleko, jakies 150km, ale autobus pokonuje ta trase w 5-6 godzin. A dlaczego? Otoz dlatego, ze ta badz co badz miedzynarodowa droga, wiodaca z popularnego miasta do granicy z innym popularnym krajem, jest asfaltowa tylko przez ok 15 km. Reszta permanentnie w budowie i wyglada jak droga wiejska dziesiatej kategorii. Wszedzie kurz, doly i nie wiadomo co jeszcze. W tym momencie chcielibysmy wystosowac apel do nasyzch krajowych drogowcow - Nie bierzcie przykladu z Kambodzy! Autobus jest moze wiec tanszy, ale biorac pod uwage, ze podroz z Siem Reap do Bangkoku zajelaby okolo 12 godzin, zdecydowalismy sie na inny wariant. Do granicy smignelismy taksowka, niesmiertelna Toyota Camry. Przekroczylismy linie graniczna na piechote i pozniej zlapalismy autobus,juz tajski,do stolicy. I tam tez znalezlismy sie po czterech godzinach.
A jak wyglada ta nieslawna kambodzanska miedzynarodowka? Ano tak:



czwartek, 20 marca 2008

Kambodza, czyli pocztowka z Phnom Penh



Jak juz zostalo napisane, nasza podroz przez wody Mekongu znalazla swoje ujscie po drugiej stronie granicy, a dokladnie w stolicy Kambodzy, Phnom Penh.

Jak to zwykle bywa, przy przekraczaniu granicy nie obylo sie bez przygod. A sprawa miala sie tak. Jedna lodka przyplynelismy do granicy od strony wietnamskiej. Tu nastapila wysiadka, oddalismy paszporty osobnikowi, ktory nas tu przywiodl, a po jakims czasie ten sam czlowiek wrocil z wbitymi juz stosownymi stemplami, co udowadnialo, ze oposcilismy juz terytorium Wietnamu, bedac na nim caly czas. Dalej odbyl sie krociutki spacer na RTG pleacakow i przenieslismy sie na poklad kolejnej lodzi, a w zasadzie jakiegos zelaznego nautilusa z powybijanymi szybami, tak frontowymi, jak i bocznymi. Tym pseudo wodolotem ruszylismy w kierunku kambodzanskiego posterunku granicznego. Tutaj odbyl sie szybki kontrol i bylo po wszystkim. Powrot na nautilusa i ruszamy w dalsza droge. Po dwoch godzinach zakonczylismy nasza przygode z Mekongiem, stajac sucha stopa na suchym ladzie. W tym momencie opowiesci, zgodnie z zapewnieniami, powinnismy sie przesiasc na autobus, majacy zawiezc nas do stolicy. I tak zapewne by bylo, ale przenieslismy sie w troche inna czasoprzestrzen, gdzie naszego busa zabraklo. Czlowiek zawiadujacy nasza mala grupa poczal wykonywac nerwowe telefony, a w koncu wsiadl na rower i odjechal w blizej nieoznaczonym kierunku. Czekajac na dalszy rozwoj wypadkow, w ponad trzydziestostopniowym upalei wilgotnosci charakterystycznej bardziej dla rzymskiej lazni parowej, zostalismy wyminieci przez dwie inne grupy zmierzajace w tym samym kierunku, na ktorych, o dziwo, busiki czekaly. Po dwoch godzinach i kilku butelkach wody zdatnej do picia, powrocil nasz bohater, ale zamiast autobusu podstawil cztery samochody. No to wpakowalismy sie do jednego, dokonujac nie do konca trafnego wyboru, bo oprocz nas dwojga, dwoch reprezentantow naszych zachodnich sasiadow i kierowcy, wgramolil sie tu rowniez nasz szanowny przewodnik. W ten sposob, w szesc osob, pokonalismy piecioosobowa Toyota Camry, dwugodzinna trase do stolicy Kambodzy.

Nastepne dni uplynely nam na zapoznawaniu sie z miastem. Pierwsze chwile na ziemi kambodzanskiej pozwolily dostrzec roznice jesli chodzi o zamoznosc Wietnamczykow i mieszkancow Kambodzy. Khmerowie sa narodem biedniejszym. Pola uprawne, ktore widzielismy wzdluz drogi sa wysuszone, wioski zbudowane bardzo mizernie, a sama droga jest chyba od zawsze w stanie "under construction", ale to chyba kambodzanska specjalnosc i temat na zupelnie inna opowiesc.

Phnom Penh, jak przystalo na stolice kraju stara sie sprawiac nowoczesne wrazenie, chociaz na przyklad od Sajgonu jest znacznie mniejsze. Jest jednak wiele sklepow, wszelkiego rodzaju i mozna zaopatrzyc sie praktycznie we wszystko, na co ma sie tylko ochote. Sama zabudowa nie jest jednak wielkomiejska. Nie spotka sie tu wiezowcow, najwyzszym budynkiem, z ktorego mozna spojrzec na miasto jest szesciopietrowe centrum handlowe. To miejsce rowniez jest ciekawe, bo w jakim normalnym sklepie, w normalnym kraju, mozna kupic podrobki wszystkich znanych marek, od zegarkow po majtki.

Pod roznymi wzgledami, Kambodza to dziwny kraj. Jeden fakt szczegolnie rzuca sie w oczy i moze swiadczyc, ze z gospodarka tego kraju jeszcze nie jest najlepiej. Otoz w sklepach, centrach handlowych, restauracjach, biurach podrozy, na ulicznym straganie i w ogole wszedzie ceny widnieja w dolarach amerykanskich. Jakby tego bylo malo, dokonujac wyplaty w zwyklym bankomacie, nie otrzymamy lokalnej waluty, ale wlasnie USD. Zeby nie bylo, narodowa waluta Kambodzy jest riel i rowniez jest w obiegu. Jednakze, na codzien, sluzy on tylko jako zamiennik dolara w transakcjach opiewajacych na ulamku jego wartosci. Tzn. 0.50$ to 2000 rieli, wiec jesli w sklepie cos kosztuje mniej niz dolara, dostaniemy reszte w rielach. Taki kraj. Mnie jedynie ciekawi, skad mieszkancy biora te riele, skoro w bankomatach sa dolary. Jedynym miejscen w Phnom Penh, gdzie cena jest w rielach, jest kasa biletowa przy wejsciu do Palacu Krolewskiego. Krol swoj szacunek ma, chociaz dolarami oczywiscie rowniez mozna tam zaplacic.

To co jeszcze rzuca sie w oczy to fakt, ze w Phnom Penh sporo jest kasyn. Co kilkaset metrow spotykas ie polyskujace neony, zapraszajace sprawgnionych szybkiej gotowki hazardzistow. W Indiach, ani w Wietnamie tego nie bylo. Skojarzenie nasuwa sie same. Dominujaca waluta jest dolar, kraj jest biedny, a kasyn calkiem sporo - czyzby azjatycka wersja Kuby Batisty?

W Kambodzy duzo czesciej widac, co ten kraj przeszedl w XX w. W Phnom Penh troszke mniej, bo jak przystalo na stolice to miasto odradza sie najszybciej. Tu najtrudniej dostrzec, ze ten kraj otworzyl sie na swiat dopiero jakiej 15 lat temu. Ruch uliczny jest moze mniej intensywny niz w Wietnamie, nie ma tylu skuterow, ale czesto spotyka sie drogie samochody. Turystyczna czesc miasta, polozona nad rzeka, w ogole nie przypomina o tragediach, jakie mialy tu miejsce. Wzdluz rzeki ciagna sie niezliczone kafejki, hotele i restauracje. Takze ceny sie zmieniaja, zwlaszcza dla turystow. Ceny sa zupelnie inne niz poza miastem, czy w mniej uczeszczanych jego czesciach. Gdy sie jest bialym, od razu rosna kilkakrotnie i trzba sie troche nagimnastykowac, zeby je troche obnizyc. Ale i wtedy malo maja wspolnego z rzeczywistoscia. Bo kogo w Kambodzy stac na butelke wody za 1USD, czy danie w knajpie za 5USD, gdy srednia pensja to 50USD miesiecznie. Dla turystow, Kambodza nie jest juz najtanszym krajem w Azji,a przynajmniej w tych najpopularniejszych miejscowosciach jak Phnom Penh, Siem Reap, czy Sihanouk Ville. Nie powinnismy sie jednak skarzyc, bo wlasnie dzieki turystom, Ci ludzie moga sobie jakos poprawic codzienne zycie.

A jakie tak po prostu jest Phnom Penh? Samo miasto sprawia sympatyczne wrazenie. Niska zabudowa nie przytlacza, tak jak wiezowce, a pozwala miec wrazenie, ze jest sie w bardziej spokojnym miejscu. Ruch uliczny, mimo swojej "azjatyckiej odmiany" nie jest tak intensywny.



A tak na powazniej. Ten troche spokojniejszy, zeby nie powiedziec malomiasteczkowy charakter, "zawdziecza" Phnom Penh Pol Potowi i jego klice czerwonych khmerow. Nie tylko zreszta to miasto, bo caly kraj musi sie przez nich dzisiaj podnosic z zapasci. Bo czy jestescie sobie w stanie wyobrazic, ze w czasie niespelna czteroletnich "rzadow" Pol Pota, Phnom Penh przeistoczylo sie z milionowego miasta, w liczace 50 tysiecy mieszkancow widmo. Domy byly puste, ulice bez zycia. Mowi sie, ze w latach osiemdziesiatych XX wieku, krowy byly tu czesciej widziane niz samochody. Tyrania czerownych khmerow, oraz prowadzona przez nich wojna, rowniez po obaleniu Pol Pota odcisnely na tym kraju olbrzymie pietno. Jeszcze dzisiaj, czesto spotyka sie plakaty nawolujace do oddania broni i propagujace pokoj. Spore czesci polaci kraju caly czas sa zaminowane, a widok ludzi bez rak, czy nog jest tu na porzadku dziennym. To ten smutny obraz Kambodzy, widoczny na twarzach starszych lludzi, tych ktorym udalo sie przez to wszystko przejsc, ktorym udalo sie przzyc. Bo, czy miesci sie w naszych glowach fakt, jak mozna przez niewiele ponad 3 lata wymordowac dwa miliony swoich rodakow? Mezczyzn, kobiet i dzieci? Jak w latach siedemdziesiatych XX wieku mogly istniec takie miejsca jak Pola Smierci, czy wiezienie S-21? Przeciez nasz wspanialy zachodni swiat doskonale o tym wszystkim wiedzial. Zupelnie jak dzisiaj wie o tym, co sie dzieje w Darfurze, co sie dzialo w Rwandzie i wielu innych miejscach. Czy naprawde nie potradimy uczyc sie na bledach i wyciagac wnioskow, z wczesniejszych bledow?




Wybaczcie ta chwile refleksji, ale po wizycie w takich miejscach jak wiezienie Tuol Sleng, na potrzebe ktorego przeksztalcono budynki szkoly sredniej, czy Pola Smierci, gdzie spoczywaja szczatki dwudziestu tysiecy zabitych i gdzie mozna spotkac takie rzeczy, jak drzewo, o ktore oprawcy "rozbijali" male dzieci, nie mozna nic innego napisac. Bo to wszystko to miejsca pelne smutku, goryczy i tragedii. Cos co nigdy nie powinno sie wydarzyc. Trzeba o tym pamietac, korzystajac z tego, co dzisiaj Kambodza ma do zaoferowania.

Bo Phnom Penh to takze piekne tereny Palacu Krolewskiego, z klujacym w oczy przepychem i bogactwem khmerskiej architektury. Caly teren nie jest otwarty dla zwiedzajacych, ale takie miejsca jak zlota sala tronowa, czy Srebrna Pagoda z podloga wysadzana sztabami litego srebra i posagiem Buddy naturalnej wielkosci z litego zlota, wysadzanego diamentami sa magnesem na zwiedzajacych.



Na cala Kambodze nie dalismy sobie za wiele czasu i po kilku dniach w stolicy ruszylismy na polnoc. Czekala tam na nas chyba najwieksza atrakcja Azji Pld-Wsch - Angkor Wat. I c.d.n. :)

piątek, 14 marca 2008

Wielka woda - wrazenia z delty Mekongu

Wietnam ma wiele do zaoferowania. Nie brakuje atrakcji stworzonych przez czlowieka, ani tym bardziej przez matke nature. Delta Mekongu jest obok zatoki Ha Long, najbardziej malownicza czescia tego kraju. Mnie po prostu urzekla. Urzekly mnie niezliczone male rzeczki i kanaly na ktore rozdziela sie ta potezna rzeka tuz przed ujsciem do morza, urzkla mnie panujaca tam atmosfera oraz przyjazni ludzie (bede powtarzal to do znudzenia). Delta Mekongu to jeden z najbardziej udanych punktow naszej wyprawy.

Udalismy sie tam na trzydniowa wycieczke z Saigonu, jednak do miasta juz nie wracalismy. Ta przejazdzka miala swoj koniec w stolicy Kambodzy, Phnom Penh. Przez trzy dni plywalismy to wieksza to mniejsza lodka, nie omijajac nawet tzw. pychowki. Plywalismy po rzece, gdy miala kilkaset metrow szerokosci, oraz gdy zwezala sie do zaledwie kilkunastu. Mijalismy i odwiedzalismy wieksze miasta, a takze malutkie wioski, te zbudowane na ladzie, jak i te dryfujace na wodzie. Zycie wszystkich mieszkancow delty zwiazane jest z rzeka i wyraznie widac to tak na wodach, jak i wzdluz brzegow Wielkiej Matki (znaczenie nazwy Mekong w jezyku laotanskim).

Jezdzac po Wietnamie ma sie wrazenie, ze wszyscy zyja tutaj jakby na widoku. Partery domow sa praktycznie otwarte i z ulicy doskonale widac co sie dzieje w srodku. Widac rodziny siedzace przed telewizorem, wylegujace sie na kanapie, czy ludzi gotujacych posilki. Widac prywatne zycie, ktore mimowolnie toczy sie na ulicy, lub jak tutaj, na wodzie. Czy to Saigon, Hanoi, czy wlasnie delta Mekongu, wszedzie jest podobnie.

Z lodki ogladamy najrozniejsze zabudowania. Ludzie zyja tu w drewnianych domkach na palach, mieszkaja w jakos posklecanych chatach z trzciny, a takze w domach z blachy falistej, co biorac pod uwage panujace tu warunki klimatyczne, musi byc piekielnym rozwiazaniem. Najbardziej rzucaja sie w oczy wystajace, z doslownie wsyzstkich dachow, dlugie tyczki z zatknietymi na ich szczycie antenami telewizyjnymi. Niewazne jak mieszkasz, telewizja w domu byc musi.



Delta Mekongu to wiecznie zielone brzegi, domki obowiazkowo na palach, aby rzeka nie raczyla sie dostac do srodka w czasie pory deszczowej, gdzieniegdzie widac bydlo, ktore weszlo do wody szukajac ochlody. Znad tafli wody czesto wystaja tylko ich glowy. Na wodzie spotyka sie spore lodzie z ogromna gora ryzu na pokladzie. Okolica to istne ryzowe zaglebie, ktore jest w stanie zapewnic jedzenie calemu krajowi, a i jeszcze zostanie na eksport. Ziemia jest tu tak urodzajna, ze plony zbiera sie cztery razy do roku, podczas gdy na polnocy moga obrocic gora dwa razy.



Jest to miejsce piekne nadzwyczajnie. Intensywna zielen tropilaknej roslinnosci, palmy wyrastajace prosto z wody i te domy. Naturalnie wszedzie jest pelno lodzi. Jedne na wodzie, inne zacumowane przy brzegu. Jedne to proste czolna odbychane kijem i lodzie wioslowe, ale sa tez wieksze motorowe i chyba najbardziej popularne, to lodki napedzane malymi silnikami spalinowymi, takie popularne peke-peke. Ich charakterystyczny odglos slychac z daleka. Czasami widac, jak pomyslowi farmerzy wykorzystuja te silniki to przepompowywania wody z rzeki na pobliskie pole. Nawodnienie w uprawie ryzu to podstawa.



Powszechnym obrazkiem nam tu towarzyszacym sa ludzie przyjaznie machajacy z brzegow. Wiekszosc to male dzieci. Niektore biegna wzdluz rzeki, starajac sie nadazyc za odplywajaca lodka, inne po prostu stoja krzyczac do nas i machajac. Co mniejsze chowaja sie w ramiona mamy, czy starszego rodzenstwa. Pozdrawiaja tez dorosli. Wszystko to skrzy usmiechem i prosta zyczliwoscia. Warto by sie bylo tego nauczyc.

Widzac jak Wietnamczycy sa otwarci, usmiechnieci, ciekawi swiata, a takze chetni do pomocy, zal sie robi na mysl ile zlego spotkalo tych ludzi w przeszlosci. Teraz niby jest lepiej, ale czy aby naprawde? Rozwoj widac w wielkich miastach. Tutaj, na rolniczych teranach ludzie zyja jak kiedys, z ta roznica ze nie musza sie juz obawiac spadajacych bomb.

Piekne w delcie Mekongu jest to, ze mozna tu zniknac. Mozna uciec od turystycznego zgielku, mozna sie wyciszyc i odpoczac. Przyjemnie bylo plynac ta rzeka. Czuc slodki zapach wody, przypominajacy letnie, wakacyjne chwile nad jeziorem.

Tak skonczylismy nasza przygode z Wietnamem i trzeba otwarcie powiedziec, ze tylko musnelismy po powierzchni to co ten kraj ma do zaoferowania. Nie mielismy dosc czasu, aby pokopac gleiej. Trzeba bedzie tu jeszcze wrocic i moze wtedy uda sie poznac ta sekretna, prosta droge do szcescia.

wtorek, 11 marca 2008

Ho Chi Minh City vel Sajgon



Saigon alias Ho Chi Minh City (HCMC). Po przygodzie z europeizacja Wietnamu w postaci alpejskiego Da Latu zmierzylismy sie z prawdziwie azjatycka metropolia. Nawet w porownaniu do Hanoi, Sajgon to istne mrowisko, kipiace energia z mega ruchem ulicznym, do zludzenia przypominajacym rzeke mrowek, lub innych owadow poruszajacych sie wzdluz, w poprzek, lub tez w dowolnie innym kierunku i to jednoczesnie. Trzeba przyznac, ze nawet w porownaniu z Indiami, ruch motorowerow i wszelkich innych pojazdow jest tutaj dziesiec razy bardziej intensywny (cztery miliony motorkow w osmio milionowym miescie robi swoje)Mozna pokusic sie nawet o stwierdzenie, ze wlasnie ruch uliczny jest wizytowka numer miasta wujka Ho. Oprocz tego, Saigon to ekonomiczna stolica Wietnamu. Jest najbardziej nowoczesny, najwiecej tu markowych sklepow, drogich hoteli, biznesmenow, ekspatow i w ogole, znajdzie sie tu wszystko, czego sie zapragnie. Wystarczy tylko odpowiednio poszukac.

Tak w ogole, nie wydaje nam sie, aby byl sens przewodnikowo opisywac HCMC, ani kolejne miejsca, ktore bedziemy odwiedzac. Chyba ciekawiej bedzie, jesli podzielimy sie z Wami naszymi wrazeniami, odczuciami itp. zwiazanymi z dana lokalizacja. Historyczne i krajobrazowe dywagacje zostawimy innym. Zreszta, w dzisiejszych czasach, wystarczy wpisac nazwe miejsca w googla i wszystko ladnie wyskoczy. Ci co znaja Google Earth, nawet nie beda potrzebowali naszych zdjec :) Taka wskoczyla i tu dygresja, jesli sie z nia zgadzacie to ok, jesli nie, trudno :)

Wracajac do Saigonu. Jak juz wspomnialem, ruch uliczny jest wizytowka numer jeden. Tego sie po prostu nie da opisac, trzeba to zobaczyc. A przechodzenie przez ulice moze byc rozrywka sama w sobie. To jest mocno uzalezniajace, serio, serio.
Inna forma uczestnictwa w tym widowisku jest przejazdzka motocyklem zamiast taksowka. Pan kierowca robi to wszystko co normalnie obserwuje sie z boku, a ty siedzac tuz za nim tylko szczerzysz zeby w usmiechu i czekasz w ktorym momencie nieunikniona kolizja, jednak przejdzie bokiem. Niezla zabawa.





Jak wspomnialem, w Sajgonie mozna znalezc wszystko, nie wylaczajac Rolexow za 10 USD. Na spragnionych europejskich produktow spozywczych podroznikow, czeka takie miejsce jak Gourment Market. Maly, ale niesamowicie dobrze zaopatrzony supermarket, wywolywal usmiech na twarzy Ewelinki, ktora spragniona byla dobrej wedliny i bagiety. A wiadomo, usmiech jest bezcenny.

Saigon, od czasow gdy paletali sie tu Amerykanie raczac sie tanim piwem i powabem lokalnych dziewek, zmienil sie mocno, chociaz chyba nie tak jak sie tego jankesi obawiali. O ile Hanoi to Hanoi, to w Sajgonie (z wyjatkiem kilku pomnikow)nie widac sladu komunistycznej terazniejszosci. Dzisiaj kroluje tu konsumpcjonizm, a po ulicach kraza mercedesy i lexusy. Oczywiscie nie jest to cale miasto, ale samo centrum. Wychylajac nosa poza te tereny znajdziemy zwyklych ludzi, bazary i wszystkie inne atrybuty azjatyckiej rzeczywistosci. Ale to wlasnie centrum najbardziej rzuca sie w oczy.



Przez ostatnie 30 lat, od pamietnej ucieczki sil zbrojnych USA, okolica sporo sie zmienila. Pewnie dla wielu z nas, obraz Sajgonu jaki mamy w glowie przypomina to, co widzielismy w amerykanskich filmach wojennych. Musze sie przyznac, ze szukalem w miejscie pozostalosci tej epoki. Co znalezlismy?? Pamietny budynek ambasady USA juz nie istnieje. Na miejscu starego, Amerykanie postawili nowy konsulat, a wlasciwie chyba postawili, bo zza wielkiego muru nic a nic nie widac. Stary budynek podobno za bardzo kojarzyl sie z wojna. Dawna ulica nocnych lokali, barow i prostytutek zmienila swoja nazwe i caly entourage. Zamiast panien lekkich obyczajow, znajdziemy tu dzisiaj sklepy Louis Vuitton, Gucci, hotel Sheraton i tego typu akcesoria. Wracajacy tu weterani musza plakac, szukajac miejsc, gdzie spedzali mile chwile.
Stoi za to budynek, w ktorym miescily sie biura CIA. Znany ze slawnego zdjecia przedstawiajacego helikopter na dachu sznur ludzi gotowych do ewakuacji, jest dzisiaj budynkiem mieszkalnym. Swoja droga ciekawie musi sie mieszkac w pokoju, gdzie urzedowalo CIA. Kto wie co tam sie kryje w scianach:)
Zdjecie aktualne:



... i sprzed lat:



HCMC mnie urzeklo. Swoja energia, tempem zycia, stylem. Ogolnie Wietnam jest bardzo milym miejscem. Ludzie sa zyczliwi, usmiechnieci i przyjazni. Na dowod, ze nie jestem goloslowny moge przytoczyc tu historie poswiadczajaca ich honorowosc. Otoz na lotnisku w Singapurze, Ewelinka kupila sobie perfumy. Niekorzystnym zbiegiem okolicznosci, gdy pakowalismy sie w Hanoi i ruszalismy w dalsza podroz, perfumy wypadly z bagazu i zostaly. Stwierdzilismy, ze trudno, ale napisalismy maila do hoteliku, w ktorym spalismy, czy przypadkiem nie znalezli flakoniku, a jesli tak, to czy nie daloby sie ich gdzies podeslac. O dziwo odpisali, ze owszem znalezli perfumy i chetni eprzesla je do naszego hotelu. Problem byl jednak taki, ze ciagle sie przemieszczalismy. W koncu wymyslilismy, zeby wyslali je do hoteliku, w ktorym zamierzalismy sie zameldowac w Sajgonie. Nie spodziewalismy sie wiele, ale jakze mila czekala na nas niespodzianka, gdy tuz po przybyciu do wspomnianego hotelu w HCMC okazalo sie, ze czeka juz na nas przesyleczka. Czy ktos wyobraza sobie taka sytuacje w Polsce? Szczerze watpie, zeby sprzataczka w hotelu, znalazlwszy nowa butelke perfum oddala je komus. Sami nie wiemy jakbysmy postapili. Pojecie honoru jest jednak w tej czesci Azji czyms wyjatkowym. I to jest piekne.

Mozemy tylko powtarzac w nieskonczonosc, ze Wietnam to piekne miejsce, warte odwiedzenia, z milymi, pogodnymi ludzmi i na dodatek bardzo latwe do podrozowania na wlasna reke. Pakujcie wiec walizki. Polecamy.

W nastepnym odcinku jeszcze jedno magiczne miejsce - delta Mekongu. My juz jestesmy po drugiej stronie - w Kambodzy. Po wizycie w stolicy kraju, Phnom Penh udajemy sie do Siem Reap na spotkanie z cudem swiata - swiatyniami Angkor Wat. O tym co sie z nami dzieje, postaramy sie na biezaco informowac. Moze uda mi sie w koncu nadrobic te posty:)

Over and out...

czwartek, 6 marca 2008

Da Lat, czyli troche Azji troche Europy



Spieszymy z przedstawieniem kolejnych zaleglych opisow odwiedzanych przez nas miejsc. Niektorzy z czytelnikow sa bardzo niecierpliwi, a wiadomo, nasz klient nasz pan. Musze przyznac, ze to wymuszanie jest bardzo stresujace. Czlowiek chodzi po miescie i nie moze sie spokojnie skoncentrowac, myslac tylko, ze musi cos napisac. Uhhh, ciezkie zycie korespondenta :)

No wiec do rzeczy. Zboczylismy troche z prostej drogi z polnoocy na poludnie, gdyz klasycznie biegnie ona wzdluz wybrzeza. Pominelismy Nha Trang, bo pogoda nie byla nadzwyczajna na lezenie na plazy. Zamiast tego odbilismy w gory. Da Lat to miasto polozone na wysokosci zdaje sie 1500 m n.p.m. wiec i klimat jest przyjemniejszy. Mozna go okreslic mianem wiosennego. Historycznie miejsce to ukochali sobie Francuzi, bo i okolice wygladaja jakby zywcem przeniesione z francuskich alp. Echa tej milosci widac czesciowo w architekturze. W Dalat pelno jest willi w klasycznym rozumieniu tego slowa. Sa to prawdziwe domy, pobudowane w stylu europejskim, a nie w wietnamskim "patyczakowym". Oczywiscie scisle centrum nie odroznia sie zbytnio od reszty wietnamskich metropolii, ale im dalej tym bardziej swojsko. Panujacy tu klimat sprawia, ze wiekszosc drzew to sosny, ktore zastapily palmy. Jezdzac po okolicach milo bylo poczuc ten "lesny" zapach. Przypominaja sie letnie spacery po polskich borach:). W architekturze Da Lat sa tez takie perelki jak "szalony dom". Wytwor wyobrazni pewnej, szkolonej zdaje sie w Moskwie, wietnamskiej pani architekt jest moze i "inny", ale naprawde wpasowuje sie w swoja nazwe - projekt jest szalony. Nie umywa sie tym samym do projektow Gaudiego, czy Humndertwassera.



Francuskie wplywy widoczne sa tez w okolicznych uprawach. Gdzies w okolicy powstaje wino, chociaz plotki rozpowszechniane przez miejscowych sugeruja, ze nie jest tworzone z winogron, ale z owocow. Rzeczywiscie dosc cieniutkie, ale jako wino stolowe spelnia swoja role.

Aby dorzucic mala ciekawostke, mozemy powiedziec, ze w czasie wojny, Da Lat bylo nieformalnie zdemilitaryzowane. Plotki kraza, ze swoje wille mieli tu tak przedstawiciele strony Wietnamu Poludniowego, jak i Viet Cong. Ot takie wspaniale miejsce, ze nikomu nie chcialo sie tu walczyc i woleli wpadac, odpoczac, uciec od wilgoci i skwaru. Cos w tym jest.



Okolice poznawalismy w calkiem przyjemny i ciekawy sposob. Otoz w miescie grasuje gang tzw. "Easy Riders", chlopakow na motocyklach, ktorzy oferuja swoje uslugi turystom. Oplacilismy sobie takich dwoch kolegow i przez pol dnia obwozili nas po co ciekawszych miejscach polozonych nieopodal. Ta niezorganizowana forma zwiedzania bardzo nam odpowiadala. Nikt nie poganial, kazde miejsce mozna bylo sobie dokladnie obejrzec, a czas calej eskapady zalezal tylko od nas. Chlopaki opowiadali nam ciekawe historie, wyjasniali co i jak sie tu uprawia, hoduje itd. A hoduje sie wiele. Oprocz wspomnianego juz wina, Da Lat znany jest z uprawy warzyw. I rzeczywiscie, dominujace w Wietnamie pola ryzowe, jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki zamieniaja sie tutaj w pola salaty, cebuli, pomidorow i innych warzyw. Oprocz tego pelno tu farm przeroznych kwiatow. Uprawia sie tez kawe, co sprawdzilismy empirycznie.



Oprocz tego, rownie doglebnie, sprawdzilismy jak powstaje jedwab. Koledzy motocyklisci pokazali nam najpierw zywe jedwabniki, opowiedzieli jak sie je pielegnuje i karmi, potem przyjrzelismy sie ich kokonom, aby w koncu zakonczyc proces widokiem tego, co sie z nimi dzieje w fabryce. Efektem zycia tych stworzen sa piekne szale, suknie, czy krawaty. Nie wiem, czy to poezja czy proza zycia. :)

W okolicy Da Lat nie brakuje tez atrakcji stworzonych przez nature. W odleglosci kilku do kilkunastu kilometrow znajduje sie pare uroczych wodospadow i jezior.
Nic dziwnego, ze wielu co majetniejszych Wietnamczykow, buduje sobie tutaj domy, aby uciec od skwaru i duchoty poludnia. Aha, Da Lat jest tez ulubionym miejscem nowozencow na podroz poslubna. Ale jak oni zabijaja tu czas, ciezko orzec.



Do ciekawostek naleza tez wioski mniejszosci etnicznych, ktore tak naprawde nie sa juz tak odmienne. Proces asymilacji jest nieublagany, a ludzie odchodza juz od swoich tradycyjnych strojow, domow czy sposobow zycia. Ubieraja sie jak reszta kraju, a mieszkaja tez w domach bardziej przypominajacych te wietnamskie. Prawdziwe przyklady architektury moglismy zobaczyc juz tylko w muzeum etnograficznym w Hanoi. Wielu mimo to odwiedza wioski takie jak Chicken Village (Wioska Kurczaka), ktorej znakiem rozpoznawczym jest wielka , betonowa i drobiowa figura. Kiedys sluzyla zdaje sie jako studnia, dzisiaj jest oryginalnym elementem przyciagajacym turystow.



I tak w wiekszym skrocie wygladal nasz pobyt w tych wietnamskich alpach. Porzucilismy ozywcza swiezosc gorskiego powietrza, aby przemiescic sie do Saigonu, goracego i wilgotnego, ale tetniacego zyciem miasta. No i o tym bedzie w nastepnym odcinku.

sobota, 1 marca 2008

Hoi An, czyli cos dla duszy i cos dla ciala



No i nadszedl czas, aby rozwiac wszelkie watpliwosci zaprzatajace Wasze glowy i podzielic sie z Wami naszymi przygodami z Hoi An. To przemile miasteczko polozone w srodkowej czesci Wietnamu nad brzegiem rzeki Thu Bon, to pomieszanie zachodniej atmosfery z odrobina orientalnych przypraw kryje w sobie mroczna rzeczywistosc. Rzeczywistosc, ktora niespodziewanie pustoszy portfele przyjezdnych i to w zastraszajacym tempie. Hoi An - miasto krawcow. Kusiciele rozlokowani sa co kilka krokow, albo i czesciej. Wejdz, uszyj sobie garnitur, koszule, kurtke, zrob buty na miare ... cokolwiek. Kazdy zaklad wydaje sie szeptac do uszu te zaklecia. Zeby tego bylo malo, wystarczy przyjsc z dowolnym zamowieniem, pokazac zdjecie czegos, co chcialoby sie miec, czy to garnitur, jaki nosil George Clooney na rozdanmiu Oscarow, czy tez najnowszy model butow Nike. Mile ekspedientki odpowiedza, ze no problem, zmierza Cie od stop do glow, odrysuja stopy i zaprosza na nastepny dzien na przymiarke. Wystarczy tylko wybrac sobie odpowiedni material i czekac az dzieki zrecznosci wietnamskich krawcow i szewcow, przywdziejemy szaty, warte w europie setki jesli nie tysiace zlotych. Zdolacie sie oprzec? No my tez nie bylismy w stanie. Ewelinka miala wlasnie urodziny, wiec tym bardziej mozna bylo zaszalec. Plan byl nastepujacy: przyjechalismy do Hoi An pod wieczor, wiec nic juz tego dnia nie zdzialalismy. Nastepnego ranka wyruszylismy na ... zwiedzanie miasta. No bo przeciez nie mozna od razu rzucic sie w wir zakupow. Trzeba najpierw docenic architekture, poznac kulture danego miejsca, poprzygladac sie ludziom. Dopiero pozniej mozna sie oddac w rece krawcow. Z poznana para Holendrow (szalency, podrozuja juz od osmiu miesiecy, sprzedali trzy domy w Holandii i zamierzaja jeszcze Bog wie ile wojazowac po globie) umowilismy sie, ze krawcow zaatakujemy popoludniem, grupowo, to moze uda sie wytargowac lepsza cene. Ewelinka miala w planie uszycie jedwabnych bluzek w wietnamskim stylu i moze czegos jeszcze oraz zrobienie pary butow. Ja postanowilem skusic sie na letni, lniany garnitur. Jak uzgodnilismy, tak zrobilismy. O godzinie 16.00 polsko-holenderska ekspedycja ruszyla w poszukiwaniu godnego krawca. Po kilku probach znalezlismy odpowiednie lokum, tak sie przynajmniej wydawalo. O ile Holendrzy, a zwlaszcza Irene, ktora nie jest bynajmniej mikrego wzrostu i w domu ma problemy z zakupem pasujacych ubran, postawili na normalne ciuchy, Ewelinka i ja trzymalismy sie planu. No ale jak to zwykle bywa, plan mozna zmienic. Po przymiarkach w jednym sklepie zajrzelismy do innego, pozniej jeszcze gdzies i tak sie troche tego nazbieralo. Ja zamiast jednego lnianego garnituru, skusilem sie jeszcze na trzy koszule i kolejny gajer z welny z kaszmirem, a Ewelinka... a Ewelinka co sobie zamowila, to moze kiedys zobaczycie. Tajemnica handlowa. Podsumowujac wiec dzien numer jeden uplynal nam na zwiedzaniu i euforii zakupow. Jak sie jednak okazalo, nie wszystko jest tak rozowe, jak to opisuja.







Drugi dzien uplynal nam na przymiarkach. Tu cos sie nie zgadzalo, tam cos odstawalo, tu za dlugo, tam za krotko. Po porannych przymiarkach i poprawkach, na wieczor wszystko mialo byc gotowe. Wieczorem jednak okazalo sie, ze pani krawcowa troche przysnela, oslepla, albo szklane oko gdzies sie zapodzialo, bo ubrania nadal nie lezaly, jak lezec powinny. Nie bede sie rozpisywal nad tym wszystkim i zanudzal Was detalami. W olbrzymim skrocie (skracam nieniejszym epopeje do rozmiarow fraszki) z zaplanowanych trzech noclegow w Hoi An zrobilo sie piec. Dni uplynely nam na powolnym, spokojnym przemieszczaniu sie po miescie, w przerwie miedzy wizytami u kolejnych krawcow, ktorzy patrzyli juz na nas z coraz mniejszym entuzjazmem. No ale wszystko dobre co sie dobrze konczy. Ubrania w koncu pasowaly, miasteczko zwiedzilismy doglebnie, zaliczajac jeszcze wizyte prezydenta Singapuru, ktory chyba ograniczyl sie tylko do spaceru po starym miescie i oparl sie pokusie skrojenia kaszmirowego, trzyrzedowego gajera. Pozostaje tylko miec nadzieje, ze nasz trud nie poszedl na marne i ciuszki beda pasowac gdy wrocimy. A jak nie to i tak mozna zrobic kolejna poprawke:) O wysylaniu paczki (czyt. paki) i przygodach na poczcie juz pisalem. Jeszcze raz tylko podkresle ofiarnosc pan tam pracujacych. Pozostaje tylko miec nadzieje, ze przesylka dotrze do Ba Lan (Polska) w calosci.

A moral z tego taki, ze zakupy to jednak bardzo meczaca sprawa. Niezrazeni i zapraweni w tym procederze nieublaganie zmierzamy jednak w kierunku "rosyjskiego bazaru" w Pnom Penh. Ale o tym to kiedy indziej.


P.S. Akualnie konczymy wizyte w Dalat. Po zwiedzeniu okolicy na motorach "Easy Riders, Dalat" zmierzamy jutro rano do Ho Chi Minh City. A dalej czeka juz delta Mekongu i Kambodza.

Mala dygresja

Nasz autobus wlasnie zajechal do Nha Trang. Taki przymusowy przystanek w drodze do Da Lat. Zmieniamy nasz sypialny, lezacy autobus na zwykly, siedzacy. Jest godzina 6.30 rano. Nha Trang to miasteczko nadmorskie, taki kurort z plazami i wszelkimi zwiazanymi z byciem kurortem atrakcjami. Ale nie o tym chcialem napisac. Slonce ledwo sie ukazalo, oblewajac szara poswiata rzeczywistosc, a na plazy, promenadzie wzdluz wybrzeza sa tlumy ludzi. Wietnamczycy kapia sie w morzu, gimnastykuja sie grupowo, biegaja, a nawet... graja w badmintona! O 6 rano!!! Ja rozumiem popykac sobie na plazy ze znajomymi korzystajac z urokow lata, ale zeby tak z kurami wstawac i uganiac sie za lotka? To juz przesada. No ale Azjaci slyna ze swojego zdrowego podejscia do ciala i ducha, a zdyscyplinowanie to podstawa. Nie dla nas to, oj nie dla nas:))

A co do autobusu sypialnego, to ten wynalazek jest dosc ciekawy. Siedzenia sa lezace, z mozliwoscia podniesienia oparcia i generalnie wydawaloby sie, ze to swietny sposob na nocne trasy. Jednakze konstruktorzy tego automobilu zapomnieli, ze istnieja na swiecie ludzie mierzacy ponad 1,60 m wzrostu, a takim miejsca troche brakuje. Ale dalismy rade. Jakbyscie byli ciekawi, to wyglada to nastepujaco:





No i ruszyc w dalsza droge nadszedl czas!!