czwartek, 30 października 2008

Quito, miasto po srodku Ziemi



Park ... ulice ... domy ... samochody ... ludzie ... coraz blizej i blizej. Zdawaloby sie, ze gdybys chcial, moglbys dotknac sterczacych na dachach anten telewizyjnych. Odkad samolot rozpoczal podchodzenie do ladowania, domy i samochody zmienily rozmiar z pudelek zapalek na dosc niebezpiecznie pokazne. Niebezpiecznie dlatego, ze wyraznie przez okienko samolotu widac ludzi w samochodach, ale nie widac nigdzie sladu lotniska ani pasa startowego. W glowie rodza sie obrazy awaryjnego ladowania na autostradzie, posrod stojacych w korku aut ... juz, juz wydaje sie, ze ladujemy na dachu taksowki, gdy jakims cudem pojawia sie pas startowy i samolot bezpiecznie przywiera do ziemi. Witamy w Quito, witamy w Ekwadorze. Musze przyznac, ze ile w zyciu czlowiek przezyl startow i ladowan, tak to tutaj przeszlo wszystkie inne. Po raz pierwszy mialem stracha. Lotnisko w Quito nie jest pokaznych rozmiarow, ulokowane jest w srodku miasta i ladujace samoloty doslownie ocieraja sie o autobusy przemykajace pobliskimi ulicami i wiaduktami. Jesli ktos nie wie czego sie spodziewac, dreszczyk emocji gwarantowany.

Do stolicy Ekwadoru przemiescilismy sie po niecalym miesiacu podrozowania po Peru. W Peru wiedzialem, czego sie spodziewac. Szesc lat zmienilo troche, ale nie az tak duzo (nie liczac pojawienia sie McDonalda w Cuzco). Ekwador to zupelnie nowe terytorium. I trzeba przyznac, ze roznica pomiedzy Lima a Quito jest kolosalna. Quito wydaje sie tak bardzo europejskie, ze to az szokuje (przynajmniej jesli chodzi o Centro Historico, czyli stare miasto). Jest jakby jednym z hiszpanskich miast. Ruch uliczny jest uporzadkowany. Kierowcy stosuja sie do sygnalizacji swietlnej, ba nawet zdarzylo sie, ze ustapili nam pierwszenstwa na pasach. Samochody nie sa poobijane i pelne lat, sa nowoczesniejsze i czystsze. Ulice sa czyste, jest nawet prawdziwa miejska komunikacja autobusowa z przystankami. Tego w Limie nie ma. Wydawaloby sie, ze Ekwador jest bogatszy niz Peru, co po sprawdzeniu PKP na osobe okazuje sie nieprawda. Roznica musi wiec lezec w rozmiarze miasta. Quito jest bowiem jakies cztery razy mniejsze od Limy. Mniej ludzi, mniej smieci itd. Wniosek jest wiec jeden, mniejsze miasta sa sympatyczniejsze. Jak bedzie wygladac reszta Ekwadoru zobaczymy.











Nasz czas w Quito dzielilismy pomiedzy nowsza czesc miasta - Mariscal Sucre, gdzie miesci sie wiele knajpek i hoteli, i stare miasto, pelne kolonialnych budynkow, kosciolow i mieszczace w sobie nasz hotelik. Co od razu warto tu nadmienic to przepiekny kosciol La Compania, ktorego budowe rozpoczeli Jezuici w 1605 roku. . Z zewnatrz podobny do wielu kolonialnych budynkow sakralnych, od wewnatrz wywoluje glosy zachwytu. Cala swiatynia wylozona jest bowiem zlotem. Do tej pory wydawalo nam sie, ze to przesada i nie przepadalismy za nadmiarem zlota w kosciolach. W tym jednak w jakis sposob wszystko wspolgralo i musimy przyznac, ze jest to jeden z najpiekniejszych kosciolow na swiecie, a na pewno w Ameryce Lacinskiej. Niestety zdjecia mozna bylo robic tylko na zewnatrz. Ktokolwiek bedzie w Quito, prosze, niech nie opuszcza miasta bez wejscia do La Companii.





Mariscal jest bardziej turystyczny w sensie, ze miesci w sobie wiele agencji podrozy i sporo "miedzynarodowych" restauracji, przez co rozumiem to, ze celuja w zachodniego klienta. Miasto polozone jest w dolinie otoczonej zielonymi wzgorzami i wulkanami. Mozna sie oczywiscie na nie wdrapac, na niektore wjechac taksowka lub tez jedna z nowszych atrakcji miasta - linowa kolejka Teleferico. My skorzystalismy z dwoch ostatnich opcji. Mianowicie na pokladzie taksowki przmiescilismy sie na szczyt wzgorza El Panecillo, ktore widoczne jest praktycznie z kazdego miejsca na starym miescie. Co je wyroznia sposrod innych otaczajacych miasto to ogromna figura Matki Boskiej spogladajacej na Quito i majacej je w swojej opiece. Cos na wzor Chrystusa z wzgorzem Corcovado w Rio de Janeiro. W Rio sceneria warta jest kazdych pieniedzy, w Quito jest po prostu pieknie. Roztacza sie widok na cale miasto i dopiero z wysokosci widac, ze jest ono niesamowicie rozlozyste. Wypelnia cala doline konczac sie tam, gdzie nasze pole widzenia. Z jednej i drugiej strony. Naprawde warto zainwestowac w taxi i spojrzec na metropolie spod stop Virgen de Quito. Ze wzgledu na wysokosc i troske o wlasna i Wasza skore nie polecam wspinaczki na piechote.











Teleferico to kolejka linowa, ktora zabierze Cie jeszcze wyzej, na szczyt o nazwie Cruz Loma, w masywie wulkanu Pichincha. Wysokosc 4100m sprawia, ze spaceruje sie tu powoli, a widok na miasto zapiera dech w piersiach. I moze tylko troche ma sie wrazenie, ze spogladajac spod stop Madonny widzi sie dokladniej a to po prostu dlatego, ze jest blizej i nizej. Jesli chodzi jednak o widok panoramiczny na Quito, Teleferico to dobry pomysl. Co ja tu wlasciwie gadam, jasne, ze to dobry pomysl. Podstawowa zasada podrozowania jest przeciez to, zeby zobaczyc jak najwiecej i z jak najrozniejszej perspektywy. Tak wiec i Virgen i Teleferico to punkty godne odwiedzenia w stolicy Ekwadoru.





Caly czas przychodzi mi na mysl to wrazenie, jak bardzo europejsko wszystko tu wyglada. Pomijajac oczywiscie okoliczne wulkany i ich erupcje (ostatnia chyba w 1999 roku). Mozna takze wspomniec, ze nie ma w Ekwadorze lokalnej waluty, a obowiazuje tu dolar amerykanski (o ile dobrze pamietam to od 2000 roku, moze ma to cos wspolnego z ta erupcja, a moze nie;)). Ciekawe jest, ze banknoty sa "made in USA", ale monety sa juz i ekwadorskie i amerykanskie. Ot taki eksperyment finansowy. Nasz pobyt opieral sie wiec na chlonieciu tej atmosfery kolonialnych budyneczkow starego miasta i laczenia tego z "zachodnia wersja" restauracji i kawiarni w Mariscal Sucre. Dodatkowo pogoda nie spisywala sie tak jak powinna, bylo deszczowo i nie mozna powiedziec, zeby szorty sie przydawaly. Bylismy jednak dobrej mysli liczac na progres i fakt, ze im dalej na polnoc bedziemy sie udawac tym bedzie cieplej.

Wspominajac o stronach swiata, nie sposob zapomniec o jednej z podstawowych atrakcji Ekwadoru i Quito, mianowicie od polozenia na rowniku, a dokladniej w jego niedalekiej odleglosci. Pod Quito znajduje sie male miasteczko o wdziecznej nazwie Mitad del Mundo, ulokowane dokladnie na rowniku. Sa tu dwa muzea zwiazane z ta lokalizacja. Jedno oficjalne, z wielkim pomnikiem i linia symbolizujaca dzielacy na ziemie na dwie polkule rownik ...., ktory jesli zmierzyc to wszystko GPSem lezy jakies kilkaset metrow dalej. I tu wchodzimy na teren drugiego, mniej oficjalnego muzeum, szczycacego sie faktem, ze to wlasnie przez jego tereny przechodzi ten prawdziwy, gpsowy rownik. I to muzeum jest duzo bardziej ciekawe, bardziej interaktywne. Z tej prostej przyczyny, ze mozna zobaczyc na wlasne oczy i zrobic takie rzeczy, ktore dzieja sie tylko na rowniku. O czym mowa? A na przyklad o tym, ze po polnocnej stronie woda w zlewie, splywajac kreci sie w lewo, na poludniowej w prawo a w zlewie ustawionym dokladnie na rowniku wali prosto w dol, nie krecac sie w ogole. Na rowniku duzo latwiej jest tez ustawic surowe jajko na glowce gwozdzia - sprawdzilismy empirycznie. Czy mozna to zrobic na przyklad w Warszawie? Sprawdzcie i dajcie znac:) Ogolnie nie wiem, czy wierzyc przewodnikowi Lonely Planet, ktory wspomina o troche naciaganych teoriach przedstawianych w tym muzeum, czy reprezentantom tegoz, ale jedno jest pewne, zabawa w ustawianie jajka i takie tam byla przednia, a samo muzeum jest warte odwiedzenia.













Quito niewatpliwie nalezy do tych nielicznych reprezentantow swiatowych stolic, ktore bedziemy bardzo milo wspominac. I nie chodzi tu tylko o przepyszny stek filet mignon:) Cala atmosfera sprawia, ze to miasto mozna po prostu lubic i milo spedza sie tu czas. Jednak biorac pod uwage fakt, ze Ekwador to nie tylko stolica, musielismy ruszyc dalej. I nie mozna wyobrazic sobie lepszej odmiany, niz zmiana miejskiej scenerii na dzikie, wiecznie zielone tereny ekwadorskiej czesci dzungli amazonskiej. Na kilka dni opuscilismy cywilizacje i udalismy sie wglab parku narodowego Cuyabeno.

Trujillo,Chan Chan i Huanchaco, czyli ostatnie chwile w Peru




Po przekroczeniu magicznej granicy wieku i dojsciu do punktu, w ktorym mam juz niestety 29 lat, co nastapilo w przemilym towarzystwie Asi, Willera, a takze jego rodzicow, po raz kolejny opuscilismy Lime i udalismy sie na polnoc Peru, do Trujillo. Bylem z tego calkiem zadowolony, poniewaz nie udalo mi sie tam dotrzec szesc lat temu. Jak widac, gdy czasem cos sie zostawi na "nastepny raz", daje sie to zrealizowac. Tym razem zdecydowalismy sie spedzic dzien w autobusie i wieczorem po dziesieciu godzinach dotarlismy do Trujillo. Liczylismy, ze bedzie tam cieplej i w sumie nie przeliczylismy sie. Pogoda byla troche bardziej przystepna i mimo, ze slonca az tak duzo nie bylo, to jednak temperatura byla przyjemna. Samo miasto ma do zaoferowania kolonialne centrum, z kolorowa, niska zabudowa i rownie barwnym Plaza de Armas. Zainteresowanych przeszloscia ugoszcza nieodlegle ruiny Chan Chan. Z kolei chetnych na morskie zabawy i surfing ugosci Huanchaco, mala rybacka wioska polozona trzydziesci minut drogi autobusem.

Samo Trujillo okazalo sie mniej turystyczne niz przypuszczalem. Ciezko bylo wypatrzec biale twarze na ulicach i w knajpeczkach, ba nawet w naszym hotelu spotykalismy tylko Peruwianczykow. Same knajpki tez dalekie byly od tych celujacych w dewizowych przybyszow. Byly naturalne, autentyczne i przystepne. To tak od strony gastronomicznej. Ogolnie rzecz biorac nie ma sie co dziwic, ze nie spotykalismy tylu ludzi nam podobnych. Miasto jest kolorowe i generalnie warte zobaczenia i odwiedzenia, ale zdecydowanie nie na dluzej. Przyjemnie jest pochodzic po starej czesci miasta, ale tylko po tej czesci. Okratowane okna w tych kolorowych budynkach sa wdziecznym tematem do fotografowania, tak samo jak Plaza de Armas. Ale poza tym miasto nie ma za wiele do zaoferowania.











Wiekszosc turystow przyjezdza tu jednak, ze by zobaczyc Chan Chan, czyli ruinynajwiekszego miasta zbudowanego z gliny. Polozone kilkanascie kilometrow od centrum Trujillo, Chan Chan lezy zupelnie na pustyni. Kraza nad nim sepy a dookola widac tylko zakurzony krajobraz. Teren jest olbrzymi, czesciowo jeszcze nie odkryty i nie przeznaczony do zwiedzania. Zwiedza sie jeden palac, ktory zostal odrestaurowany i ma przypominac dawna swietnosc miasta. W przeciwienstwie do Machu Picchu mieszkalo tu duuuzo duzo wiecej ludzi. I to widac, bo jak juz wspomnialem teren jest ogromny. Chan Chan jest zupelnie inne od MP i chociazby z racji swojego polozenia nie robi takiego wrazenia. Zreszta czemukolwiek trudno jest dorownac andyjskiemu miastu w chmurach. Jednak i to miasto z piasku ma swoje smaczki w postaci plaskorzezb, wzorow i innych detali. W przeciwienstwie do innych ruin tutaj najwieksze wrazenie robia wlasnie te detale. Calosc troche rozczarowuje. Ale nie ma co wybrzydzac. Kazdy powinien sobie wyrobic wlasne zdanie i chociazby dlatego, Chan Chan nalezy odwiedzic.











Jak wspomnialem kojelna atrakcja polozona niedaleko Trujillo jest Huanchaco, mala wioska polozona nad Pacyfikiem. Podobno wiekszosc turystow przyjezdzajacych w ta okolice, wlasnie tu sie zatrzymuje, chociaz szczerze powiedziawszy tego nie zauwazylismy. Moze za sprawa pogody, ktora do letniej, plazowej skwarnosci miala jeszcze daleko. Mimo wszystko widac bylo kilku surferow starajacych zmagac sie z lokalnymi falami. Bo i surfing to miejscowa atrakcja. Cale miasteczko rowniez jest troszke zakurzone i daleko mu od karaibskich kurortow. My spedzilismy tu jednak mile chwile siedzac w jednej z nadmorskich knajpek, popijajac Pisco Sour i Algarubine oraz oczywiscie rozgrywajac partyjki kanasty. Jakos tak ostatnio stalo sie to nasza ulubniona forma zabijania czasu, ale i rozrywki oczywiscie (kanasta i odcinki "Friends" na Warner Channel, ktory odbierany jest w prawie calej Ameryce Lacinskiej :)))







A wiec nasz pobyt w Trujillo mozna krotko podsumowac aktywnosciami takimi jak przechadzanie sie i podziwianie architektury miasta, kontemplacje przeszlosci w Chan Chan i skupienie uwagi na czternastu kartach i drinku w Huanchaco. Bylo spokojnie i milo. Po tych dwoch dniach jednak zabralismy sie jednak spowrotem do Limy, gdzie czekal na nas lot do Quito.

Zanim wsiedlismy jednak na poklad samolotu, spedzilismy przemila sobote w letnim, nadmorskim domku Asi i Willera, a moze dzialce? Ciezko stwierdzic. Ogolnie rzecz biorac jest to odgrodzona od swiata spolecznosc malych domkow wzorowanych na architekturze grecko-tureckiej i utrzymanych w kolorystyce bialo-niebieskiej. Cale to miasteczko polozone jest nad brzegiem oceanu, z wlasna plaza i terenem do uprawiania sportow jak korty tenisowe itd. Jest nawet male jeziorko z kaczkami i rybkami, nad brzegiem ktorego polozony jest wlasnie domek naszych przyjaciol. Sobota byla bardzo mila. Zaczelismy od sniadanka (pojechalismy tam praktycznie po wyjsciu z autobusy z Trujillo), pozniej obiadowalismy przy grillu, aby wieczor zakonczyc projekcja filmu z projektora przy milych trzaskach ognia w kominku.









To byl naprawde mily dzien i mielismy straszne wyrzuty sumienia, ze zmusilismy Asie i Willera do powrotu tego samego dnia. Niestety nastepnego ranka ruszalismy juz do Ekwadoru. I o tym wlasnie kraju bedzie juz nastepny odcinek. Konczymy Peru, ale w zadnym wypadku nie opuszczamy Ameryki Poludniowej.

Lobuzy!! Okradli nas!!

Moze blog na to jeszcze nie wskazuje, chociaz ciezko pracuje nad tym, aby bylo odwrotnie, od dwoch dni jestesmy juz w Kolumbii. No i stalo sie! Mielismy pierwsze bliskie spotkanie trzeciego stopnia z przedstawicielami miejscowej spolecznosci kryminalnej. Dzisiaj w godzinach popoludniowych, w bialy dzien dokonano na nas kradziezy. Zuchwaly zloczynca zblizyl sie do nas przechadzajacych sie po ulicach Bogoty na bliska odleglosc, pozwalajaca mu na penetracje plecaka znajdujacego sie na plecach Eweliny. Zuchwalosc tego osobnika nie znala granic. Otworzyl zewnetrzna kieszen i zainteresowal sie znajdujacymi sie w niej przedmiotami. Biorac pod uwage co sobie przywlaszczyl, musial byc w naprawde trudnej sytuacji. Prawdopodobnie przymuszony przez nature lub po prostu z milosci do importowanych produktow pozbawil nas jednego z najbardziej potrzebnych przedmiotow w podrozy...rolki papieru toaletowego! No po prostu skandal ekstatycznie mieciutki ekwadorski papier toaletowy, nasz skarb zostal nam skradziony. Dramatyczne te zdarzenia mam nadzieje juz sie nie powtorza, czy to w odniesieniu do papieru toaletowego, czy tez innych naszych wlasnosci. Pilnujemy sie mocno, niestety dzisiaj to nie wystarczylo. Mimo, ze don Pablo Escobar juz nie grasuje, dzisiaj poznalismy, ze jednak trzeba sie miec na bacznosci.

Czesc i czolem.

środa, 29 października 2008

Male ogloszenie z Bollywood



Wierni czytelnicy zapewne pamietaja nasza przygode z indyjskim przemyslem filmowym w Bombaju. Dla przypomnienia, przez jeden dzien ciezko pracowalismy uzyczajac naszych twarzy, aby "umiedzynarodowic" produkcje jednego z filmow. Ktos pamieta tytul? Wlasnie, a co wiecej "Chamku" wszedl juz jakis czas temu do bollywoodzkich kin!! Jako ze raczej wszystkim nam daleko to Bombaju, a w naszych kinach jeszcze go nie puszczaja, oglaszam niniejszym, ze mozna ten film spiracic i sciagnac. Jesli ktos ma ochote na bollywoodzki thriller polityczny i chce poszukac nas w tlumie, niech sie postara i sciagnie to dzielo z internetu. Chetnie dowiemy sie, ze jednak nas nie wycieli :)

poniedziałek, 27 października 2008

Nazca - kosmici, czy tez jednak nie



Dluuga droga za nami. Z Boliwii wyjechalismy o 9 rano, aby po trzech godzinach dotrzec do Puno. Tam, po krotkiej przerwie na lunch, wsiedlismy w lokalny, czytaj zatrzymujacy sie na kazdym rogu i na kazde wezwanie, autobus do Arequipy. Dotarlismy tam pod wieczor w sama pore na kolacje. Po kolacji wsiedlismy w kolejny autobus, ktory przez noc wiozl nas o swicie do tej malej pustynnej miesciny, o ktorej nikt by zapewne nie pamietal, gdyby nie pewna niemiecka pani profesor, ktora odkryla w poblizu tajemnicze linie. Linie Nazca. Gdy wszystko nabralo rozmachu i rozglosu, Nazca stala sie istotnym punktem na turystycznej mapie Peru.

A o co tyle halasu? Otoz na polozonej niedaleko wybrzeza pustynnej plaszczyznie odkryto linie, ktore gdy patrzy sie na nie z powierzchni ziemi, nie przypominaja nic konkretnego. Cala sztuka to spojrzec na nie z wysokosci. Gdy tylko wzniesiemy sie w powietrze, pozornie nic nie znaczace rysy w ziemi przeobrazaja sie w malpe, wieloryba, kondora, kolibra, psa, pajaka, drzewo, czy postac przypominajaca czlowieka, lub jak niektorzy lubia mowic astronaute. Jak doszlo do powstania tych linii? Teorii jest tak wiele jak uczonych i mniej uczonych fanatykow. Przewaza logiczne wyjasnienie, ze to lud kultury Nazca stworzyl te przedziwne malowidla. Ciezko jest jednak odpowiedziec na pytanie po co. Czy jak mowia niektorzy, w tym czolowy fantasta globu Erich von Daniken, byly to dziela stworzone dla kosmitow? W koncu setki lat temu nikt nie latal sobie nad pustynia w awionetkach. A moze w ogole to nie ludzie, ale wlasnie "astronauci" wyryli w podlozu te wzory, zostawiajac takze swoj autoportret. Ciezko sie zdecydowac. Pewnie nigdy na sto procent nie uda sie wyjasnic jak to wsyzstko powstalo. No chyba ze "zieloni" wkurzeni nasza ignorancja znowu sie tu zjawia i wyprostuja wszystkie teorie od razu.

Jedno jest pewne, linie Nazca to ciekawy przystanek i odskocznia od tych wszystkich ruin, kolonialnej zabudowy i kosciolow. To cos innego, cos czego nie ma w zadnym innymn kraju na swiecie. I my postanowilismy na wlasne oczy przekonac sie jak to sie wszystko prezentuje. Przesiedlismy sie z autobusu do taksowki i udalismy sie prosto na miejscowe lotnisko. Tam po pewnych targach i przetargach udalo nam sie zdobyc dwa miejsca w czteroosobowej awionetce marki cesna. Na pokladzie tego stalowego ptaka wznieslismy sie ponad ziemie i po kilku minutach naszym oczom zaczely ukazywac sie kolejne figury. Jest ich tam sporo. Ogolnie caly plaskowyz poryty jest chyba milionami linii i trzeba dokladnie wiedziec, gdzie patrzyc, aby dojrzec kryjace sie wsrod nich dziela. Oczywiscie pan pilot dokladnie wskazywal gdzie patrzec. Mial wprawe. Mnie osobiscie najbardziej do gusty przypadl "astronauta", wyraznie widoczny ludzik stworzony na boku wzgorza, machajacy do fotografujacych go turystow. A moze do kogos innego? :) Po czterdziestu minutach lotu, wrocilismy na ziemie. Jesli ktos sie tam wybiera i wrazliwy jest na tzw. problem lokomocyjny, niech wstrzyma sie od posilkow przed lotem. Oszczedzi sobie i wspoltowarzyszom, a takze paniom pielegniarkom na lotnisku nieprzyjemnych problemow. :)



Czy to czlowiek czy...



... moze wieloryb



... a moze kosmita?



...no czlowiek zdecydowanie pochodzi od malpy



...takich duzych pajakow to nie chcemy



...kolibry tez sa troche mniejsze w rzeczywistosci



...a tu brakuje jednego palca. Trudno:)

Po tym wszystkim spedzilismy jeszce pare godzin w miescince, sporzywajac obiad i bez wiekszej debaty ruszylismy w dalsza droge do Limy, gdzie poznym wieczorem znowu korzystalismy z przemilej gosciny Asi Bossowskiej.

Asiu, Willer, jesli bedziecie kiedykolwiek chcieli zatrzymac sie w Warszawie ... mi casa es su casa! :)

niedziela, 26 października 2008

Titicaca, czyli wypad nad jeziorko



Po rozstaniu z rodzinka, odchorowaniu Machu Picchu, krwiozerczych meszek i pobimbaniu sie troche po uliczkach Cuzco ruszylismy w dalsza droge, a dokladnie do Puno. Jest to miasto, same w sobie niezbyt interesujace i jeszcze mniej piekne, ktorego zaleta jest jednak to, ze lezy tuz nad jeziorem Titicaca. A co za tym idzie jest doskonala baza wypadowa dla chetnych do eksploracji wod i wysp tego andyjskiego cudu natury. Jedni mowia, ze jest to ogolnie najwyzej polozone jezioro na swiecie, inni, ze tylko zeglugowe, a jeszcze inni, ze nic z tych rzeczy. Nie wdajac sie w szczegoly z cala pewnoscia mozna stwierdzic, ze polozone jest na ponad 3000m i podzielone pomiedzy dwa kraje - Peru i Boliwie. A my zaliczylismy je z obu stron.

Rozlokowawszy sie w hoteliku, dokonalismy zwyczajowego spaceru powiazanego z rekonesansem miasta, tylko po to, aby dojsc do wniosku, ze nic sie nie zmienilo, nie ma tu nic ciekawego i trzeba sie skupic na jeziorze. Czasami dziwie sie, dlaczego niektore tak turystyczne miejsca, jak chocby ze wzledu na swoja lokalizacje Puno, czy Nazca, sa tak malo zadbane. Biorac pod uwage ile ludzi tam przyjezdza i ile pieniedzy kazdego roku wplywa, moznaby sie naprawde bardziej postarac, chociazby jesli chodzi o samo centrum. Ale co tam, jest jak jest. No wiec po podjeciu decyzji o skupieniu sie na jeziorze zamiast miecie (w sumie po to tu przyjechalismy) wykupilismy sobie wycieczke na plywajace wyspy Uros i stacjonarna wyspe Taquile (nie tequila :)). Zroblismy to w pierwszym, lepszym biurze podrozy i jak sie okazalo byl to strzal w dziesiatke. Wycieczka okazala sie, glownie za zasluga przewodnika, bardzo interesujaca, ciekawsza tak na oko z dziesiec razy od tej, w ktorej uczestniczylem szesc lat temu. Przewodnik byl chyba jedynym z do tej pory spotkanych, ktory mowil do rzeczy, szeroko opisujac kulture, zwyczaje i historie regionu i ludzi mieszkajacych na wyspach. Uklony.



Po wyplynieciu z Puno udalismy sie na plywajace wyspy Uros, ktore maja to do siebie, ze zrobione sa ludzka reka z trzciny zwanej totora rosnacej obszernie na jeziorze i po prostu unosza sie na powierzchni wody. Po przybiciu do jednej z nich zostalismy mile przywitani przez jej mieszkancow. Wyspa uslana byla poszatkowana trzcina i uginala sie pod kazdym naszym krokiem. Jak sie czlowiek porzadnie przyjrzal to widac bylo jak cala powierzchnia faluje w rytm wody. To udowodnialo, ze miejsce faktycznie plywa. Jak sie okazalo praktycznie wszystko zyciu Uros zwiazane jest z totora - domy, lodzie i oczywiscie wyspa zrobione sa z tej trzciny, tak jak sprzedawane przez nich rekodziela. Wszystko stworzone wlasnymi rekami. Co wiecej totora jest przez nich nawet spozywana, co udowodnili podczas naszego pobytu. Uros, mimo calej swojej turystycznosci robia wrazenie i z przyjemnoscia sluchalismy o zyciu tej spolecznosci. Ciekawym bylo wyjasnienie, dlaczego opuscili oni staly lad. Otoz historycznie wierzyli, ze w ich zylach plynie czarna krew i schronili sie na wodach jeziora nie chcac, aby mieszala sie z krwia "zwyklych" ludzi. Tak to sie zaczelo i trwa do dzisiaj. Bardzo interejujaca okazala sie prezentacja jak odbywa sie budowanie takiej wyspy. Specjalna pila odkraja sie kawalki podloza totory (wlasciwie korzenie i pedy) wiaze sie te kawaly razem i czeka az zrosna sie na stale. Na to kladie sie warstwy pocietej trzciny i tak tworzy sie wyspa, na ktorej w danej chwili siedzielismy. Dla lepszej ilustracji oto zdjecie z malymi domkami i ludkami. Uros. Ludziki to niekoniecznie my.





Ludzie tam mieszkajacy byli nadzwyczaj przyjaznie nastawieni. I nie mialo sie wrazenia, ze robia to dla pieniedzy, zeby sprzedac wiecej pamiatek itd., chociaz troche na pewno. Ale po raz pierwszy dostalismy od odwiedzanych spolecznosci jakis podarunek. Kazdy czlonek naszej wycieczki dostal po malym wisiorku. Niespotykane nigdzie indziej i bardzo mile. Kolorowa, przemila spolecznosc.











Tradycyjnie i po turystycznemu zrobilismy sobie tez mala przejazdzke trzcinowa lodka. Bylo cicho, spokojnie i relaksujaco. Naprawde ta wyprawa na Uros byla jedna z najlepszych wycieczek jakie odbylismy.





Stamtad wyruszylismy w dalsza droge na wyspe Taquile. Tam takze zostalismy przyjeci przez lokalna spolecnosc, ktora zaprezentowala nam swoje tance, rekodziela i ... jak z lokalnej rosliny zrobic substancje do prania. Turystycznie nieslychane, ale umowmy sie, ze to cos, czego gdzie indziej sie nie zobaczy. I jesli w ten sposob mozna poznac choc troche ich codzienny tryb zycia, nie przeszkadza mi cala otoczka. Przepyszny byl tez pstrag na lunch. Pamietam go, wiec musial byc niezly :)



Taquile to wyspa o przepieknych widokach na jezioro i relatywnie zamknietych mieszkancach. Ich zycie toczy sie w miare daleko od stalego ladu, a kontakty ograniczaja sie do wypraw po niezbedne do zycia przedmioty i oczywiscie do spotkac z reprezentantami swiata zachodniego, jak na przyklad my. Mieszkancy nosza specyficzne stroje i ozdoby, ktore w wiekszosci wytwarzaja tylko mezczyzni. Kobiety jedynie wlasnorecznie robia specjalne torebki na liscie koki, ktore wreczaja w dniu slubu swojemu wybrankowi. Wszystkie inne takie jak czapki itd. itp. wytwarzaja panowie.
Przejscie z jednej strony wyspy na druga jest troche meczace, biorac pod uwage wysokosc i fakt, ze trzeba pokonac jeszcze wzgorze. Mimo to widoki warte sa wysilku i razem z wysokoscia zapieraja dech w piersiach.
Po nasyceniu ciala i duszy ruszylismy w droge powrotna do Puno.







Co do dalszej drogi, pierwotnie mielismy zamiar udac sie do Boliwii, gdzie mielismy spedzic pare tygodni. Wziawszy jednak pod uwage naplywajace doniesienie o sytuacji wewnetrznej i czytajac alarmujace maile od Asi, zdecydowalismy sie spasowac z wyprawy wglab Boliwii. Cos trzeba bylo zostawic na nastepny raz. Zmienilismy wiec daty wylotow i postanowilismy dluzej zabawic w Ekwadorze i Peru. Pojechalismy jednak do oddalonej o trzy godziny drogi z Puno i zmiane czasu o godzine, miesciny o wdziecznej nazwie Copacabana. Przekroczylismy wiec granice, znalezlismy sie po stronie boliwijskiej i moglismy podziwiac plakaty wyborcze Evo Moralesa. Boliwia okazala sie lekko tansza od Peru, wiec pozwolilismy sobie zaszalec i rozlokowalismy sie w milym hoteliku, gdzie trafil nam sie pokoj z kominkiem. Nie omieszkalismy wykorzystac tej szansy i juz pierwszej nocy (bylo zimno) napalilismy doprowadzajac prawie do wlaczenia sie alarmow przeciwpozarowych - to znaczy gdyby byly to na pewno by sie wlaczyly, gdyz zrobilo sie calkiem sino :) Mimo to ubaw mielismy niezly, dodajac do tego partyjki kanasty. Taki rozrywkowy tryb zycia.



Copacabana okazala sie milszym miasteczkiem niz Puno, pewno dlatego, ze jest mniejsza. Wszedzie mozna dotrzec na piechote, co znacznie ulatwia zycie. Ulatwia, chyba ze chce sie odbyc droge krzyzowa i wejsc na szczyt gorujacego nad miasteczkiem wzniesienia. Droga krzyzowa to nie prznosnia, doslownie mija sie kojelne stacje, aby dotrzec do malego sanktuarium na gorze. Wspinaczke, brak tlenu w piersiach i ogolne zmeczenie rekompensuja piekne widoki na jezioro i Copacabane. Warto bylo.









Inna atrakcja, naprawde ciekawa kulturowo, jest ceremonia swiecenia samochodow w miejscowej katedrze. Rytual odbywa sie dwa razy dziennie, codziennie i wyglada mniej wiecej tak, ze przed kosciolem ustawiaja sie przyozdabiane automobile (ozdoby oczywiscie mozna zakupic na miejscu) roznej masci, od samochodow osobowych, przez autobusy po motocykle. Miejscowi ksieza przechadzaja sie pomiedzy nimi i swieca kazda mozliwa czesc auta, po kolei - silnik, wnetrze, bagaznik i karoserie nie wylaczajac dekli. Po takim oczyszczeniu kierowcy znowu moga rozbijac sie po drogach wariujac jak to tylko oni potrafia. Z Boska pomoca nic im nie bedzie.







W Copacabanie za wiele do roboty nie ma. Woda jest zimna, wiec kapiel nie wchodzila w gre, chociaz jakims mlodziakom oczywiscie to nie przeszkadzalo. Ahh mlodym byc. Twarz bedzie sina, zeby beda szczekac, a dzieciak i tak bedzie mowil, ze woda jest ciepla:) Zauwazylismy jednak, ze jest jeszcze jedna mozliwosc znalezienia sie na powierzchni wody - rower wodny. Korzystajac z przykladu miejscowych osobnikow, lub innych przyjezdnych Boliwijczykow, wynajelismy sobie ubota o wdziecznym ksztalcie labedzia i popedalowalismy sobie po wodach portu podziwiajac widok na miasteczko od strony wody.
I kto mowi, ze nie jestesmy mlodzi duchem:)





Z wyprawy na wyspe slonca i inne okoliczne atrakcje boliwijskiej czesci jeziora Titicaca zrezygnmowalismy i zdecydowalismy sie na powrot do Peru. Poleniuchowalismy sobie troszke i trzeba bylo wrocic do prawdziwego zwiedzania. Zapakowalismy sie wiec w autobus, pomachalismy Evo w plakatowym uosobieniu i ruszylismy w dluuga droge ... do Nazca i Limy.