wtorek, 6 maja 2008

Tajlandia - las islas bonitas



Tak jak mialo byc, tak bylo. Od czasu pobytu na Goa przejechalismy przez trzy kraje. Kazdy inny, kazdy wyjatkowy. W samej Tajlandii zwiedzilismy dziesiatki swiatyn, watow i innych zabudowan sakralnych, odwiedzilismy mniejszosci narodowe w okolicach Chiang Mai, karmilismy i jezdzilismy na sloniu, utonelismy w miejskim i handlowym zgielku Bangkoku, poddalismy sie tajskiemu masazowi w kobiecym wiezieniu. Nadszedl czas na odpoczynek. Po wielu dniach, godzinach, dyskusjach i przetrzasaniu zasobow internetu zdecydowalismy sie, ze nasz tydzien relaksu i odpoczynky spotka nas na wyspie Ko Lanta, przy poludniowo-zachodnim brzegu Tajlandii.

Nocny, rzadowy autobus klasy VIP przewiozl nas z Bangkoku do Krabi, gdzie wsiedlismy w malego vana i po trzech godzinach, zaliczeniu dwoch przepraw promowych znalezlismy sie na wyspie. Turystyczny biznes w postaci dziesiatkow resortow z hotelikami i bungalowami skoncentrowany jest na zachodnim wybrzezu wyspy. Z polnocy na poludnie rozciagaja sie plaze, kazda o innej nazwie, kazda inna. Im dalej na poludnie tym sa one spokojniejsze i bardziej bezludne. Glowne miasteczko i port znajduja sie na polnocnym koncu wyspy i to wlasnie tam jest najglosniej. Ale my nie tego szukalismy. Nie szukalismy tez imprezowych miejsc pelnych reprezentantow angielskiej mlodziezy, podobnej do tej z Khao San Road w Bangkoku. Chcielismy sie zrelaksowac, odpoczac.

Przybywajac na wyspe nie mielismy zadnej rezerwacji, a numery telefonow do resortow, ktore sobie upatrzylismy nie odpowiadaly. Odpowiedzial tylko jeden, rozlokowany na najdalej na poludnie polozonej plazy. Ostatniej plazy. Nie zastanawiajac sie dlugo powiedzielismy, ze tak, bardzo chetnie skorzystamy z darmowego transportu do ich resortu. Tym bardziej, ze drugim (z trzech miejsc noclegowych na tej plazy) byl ten do ktorego chcielismy pojechac i ktorego telefon nie dzialal. 4WD Toyota Hilux zajechala po nas pol godziny pozniej. Wrzucilismy nasze plecaki na pake i zniecierpliwieni czekalismy, az naszym oczom ukaze sie plaza Ao Mai Pai. Z miasteczka nie bylo wcale tak blisko jak sie mozna bylo spodziewac. W miedzyczasie skonczyla sie betonowa droga i zrozumielismy dlaczego ani van, ktory nas przywiozl na wyspe, ani zaden tuk-tuk driver nie chcial nas tam zawiezc. Droga po prostu dostepna byla tylko dla pojazdow z napedem na cztery kola. Po pol godzinie dotarlismy do Bambusowej Zatoki.

W tej najdalej na poludnie polozonej, turystycznej zatoce znajduja sie tylko trzy resorty. Jeden z cenami, ktore nie nadawaly sie na nasza kieszen, jeden ktory nas do siebie przetransportowal i jeden, w ktorym pierwotnie chcielismy zamieszkac, ale ktorego telefon nie odpowiadal. I to wszystko, cala plaza dla mieszkancow tych trzech resortow. Spokoj, cisza, relaks. Czyli to, czego szukalismy.



Pierwsza noc spedzilismy w Bamboo Bay resort, z ktorego uslug transportowych korzystalismy. Zakwaterowanie nie przypadlo nam tak stuprocentowo do gustu, a to dlatego, ze nasz bungalow polozony byl dosc wysoko i trzeba sie bylo do niego troche wspinac. Co to lenistwo robi z ludzi. Na szczescie, nastepnego dnia zwalniala sie chatka w Ban Phu Lae, resorcie obok i tam wlasnie przenieslismy nasz dobytek i nas samych razem z tym. Nasza chatka okazala sie byc milym bambusowym bungalowem, z lazienka, bambusowym lozkiem z moskitiera, wiatrakiem pod sufitem i hamakiem na tarasie. Idealnie. Caly resort skladal sie z jakichs 15 podobnych chatek i knajpki tuz obok. Do plazy pare krokow, na knajpiana kanape rowniez pare krokow. Czego chciec wiecej? Atmosfera byla jakby stworzona dla nas. Spokoj, cisza, zadnych zabaw, glosnej muzyki, czy innego rodzaju full moon parties.

I tak wlasnie uplywaly nam kolejne dni. Slonce, woda o temperaturze ponad 30 stopni i kolorze intensywnego turkusu - cos pieknego, marzenie po prostu - palmy, spacery, dobra ksiazka i wylegiwanie sie. Ahh i swietne tajskie jedzenie w naszej miejscowej knajpie. Naprawde palce lizac.
W skrocie - relaks i odpoczynek. Czego chciec wiecej? Ano mozna chciec troche rozrywki. Jako ludzie aktywni (sic!) i nie przyzwyczajeni do nicnierobienia caly dzien, poczulismy, ze trzeba cos zrobic. Ale bez przesady, nie spakowalismy plecakow i nie powiedzielismy sobie dosc tego trzeba ruszac dalej. Co to to nie. Zamiast tego zdecydowalismy sie wybrac na dwie wycieczki ze snorkellingiem, czyli plywaniem z maska i rura, w przezroczystej wodzie w towarzystwie stworzen morskich.



Jednego dnia za cel obralismy sobie bardzo popularna i mniejsza od naszej wyspe Ko Phi Phi. Po przejsciu tragicznej fali tsunami pare lat temu nie ma juz praktycznie sladu, wszystko zostalo odbudowane, zamiecione i przyjmuje juz kolejne fale tym razem turystow z calego swiata. Samo miasteczko nie przypadlo nam tak bardzo do gustu, a to przez te tlumy ludzi, ktore tam napotkalismy. Za to okolica ... przepiekna. Lodka poplynelismy do polozonej niedaleko rajskiej zatoki Ao Maya, na ktorej krecono film "Niebianska Plaza" z Leo Di Caprio. Trzeba to powiedziec, plaza jest naprawde niebianska, piaseczek mieciutki i bialy jak szymanowska maka, a woda ma tak nieprawdopodobnie turkusowy kolor, ze nie chce sie z niej wychodzic. I nie ma po co, bo film tak rozpropagowal to miejsce, ze przybywaja tam rowniez dziesiatki wycieczkowych lodek. Warto za to pozostac w wodzie, a w zasadzie pod woda, gdzie podziwiac mozna setki najbardziej kolorowych ryb, spotykanych do tej pory tylko w oceanariach, czy innych szklanych pudlach. Te niezwykle ciekawe stworzenia wcale nie uciekaja przed ludzmi, lecz plywaja razem z nimi. Co wiecej daja sie nawet karmic, co z Ewelinka sprawdzilismy empirycznie, oferujac calym lawicom skorki od banana. Jadly z reki, doslownie, czasem nawed podgryzajac palce. Super uczucie. W czasie tej wycieczki zaliczylismy takze Bamboo Island i Monkey Island, gdzie oprocz setek rybek pod woda, mozna bylo zaobserwowac rowniez wiszace na drzewach nietoperze. Ale to juz mniej ciekawe:)



Innego dnia wybralismy sie na wycieczke po "czterech wyspach" polozonych na terenie morskiego parku narodowego. Celem byl oczywiscie znowu snorkelling, bratanie sie z rybkami i innymi morskimi stworzeniami. Zobaczylismy malutka plaze "w srodku tylko troszke wiekszej wyspy", na ktora mozna sie dostac jedynie przeplywajac przez ledwo widoczna od strony morza "brame" w skalach. Po przplynieciu kilkunastu metrow, w zupelnej ciemnosci, slyszac tylko szum fal i piski nietoperzy nad naszymi glowami, wyplywa sie na malutka plaze, na ktorej podobno kiedys piraci skladowali swoje skarby. My znalezlismy tylko weza:) Odkrylismy tez przesliczna wyspe Ko Hai, z nieskazitelnie bialym piaskiem i lazurowymi wodami morza. Co wiecej, wyspa ta nie jest jeszcze skalana taka masa turystow jak Ko Phi Phi. I co wiecej - tu troche informacji praktycznych - jest tansza. Chetnie bysmy tu wrocili przy okazji naszego nastepnego pobytu w Talandii.

Podsumowujac tak wlasnie wygladal nasz "aktywny" pobyt na Ko Lancie. Zregenerowani, opaleni, wyspani i zadowoleni ruszylismy w dalsza droge. Znowu nocnym autobusem do Bangkoku, a pozniej do Sigapuru. Ale o tym to juz w innej bajce.


PS. No i co? Czlowiek pisze, publikuje a tu zero reakcji. Jak nic sie nie ukazywalo, to oburzenie w narodzie, a teraz? Co slychac u Was:)))?

1 komentarz:

Jerzy pisze...

Też bym sobie ponurkował z rurką. Piszcie piszcie, co prawda tu jest piękna wiosna, ale zawsze to miło ją doprawić łykiem egzotyki :)
Powodzenia w USA!