niedziela, 26 października 2008

Titicaca, czyli wypad nad jeziorko



Po rozstaniu z rodzinka, odchorowaniu Machu Picchu, krwiozerczych meszek i pobimbaniu sie troche po uliczkach Cuzco ruszylismy w dalsza droge, a dokladnie do Puno. Jest to miasto, same w sobie niezbyt interesujace i jeszcze mniej piekne, ktorego zaleta jest jednak to, ze lezy tuz nad jeziorem Titicaca. A co za tym idzie jest doskonala baza wypadowa dla chetnych do eksploracji wod i wysp tego andyjskiego cudu natury. Jedni mowia, ze jest to ogolnie najwyzej polozone jezioro na swiecie, inni, ze tylko zeglugowe, a jeszcze inni, ze nic z tych rzeczy. Nie wdajac sie w szczegoly z cala pewnoscia mozna stwierdzic, ze polozone jest na ponad 3000m i podzielone pomiedzy dwa kraje - Peru i Boliwie. A my zaliczylismy je z obu stron.

Rozlokowawszy sie w hoteliku, dokonalismy zwyczajowego spaceru powiazanego z rekonesansem miasta, tylko po to, aby dojsc do wniosku, ze nic sie nie zmienilo, nie ma tu nic ciekawego i trzeba sie skupic na jeziorze. Czasami dziwie sie, dlaczego niektore tak turystyczne miejsca, jak chocby ze wzledu na swoja lokalizacje Puno, czy Nazca, sa tak malo zadbane. Biorac pod uwage ile ludzi tam przyjezdza i ile pieniedzy kazdego roku wplywa, moznaby sie naprawde bardziej postarac, chociazby jesli chodzi o samo centrum. Ale co tam, jest jak jest. No wiec po podjeciu decyzji o skupieniu sie na jeziorze zamiast miecie (w sumie po to tu przyjechalismy) wykupilismy sobie wycieczke na plywajace wyspy Uros i stacjonarna wyspe Taquile (nie tequila :)). Zroblismy to w pierwszym, lepszym biurze podrozy i jak sie okazalo byl to strzal w dziesiatke. Wycieczka okazala sie, glownie za zasluga przewodnika, bardzo interesujaca, ciekawsza tak na oko z dziesiec razy od tej, w ktorej uczestniczylem szesc lat temu. Przewodnik byl chyba jedynym z do tej pory spotkanych, ktory mowil do rzeczy, szeroko opisujac kulture, zwyczaje i historie regionu i ludzi mieszkajacych na wyspach. Uklony.



Po wyplynieciu z Puno udalismy sie na plywajace wyspy Uros, ktore maja to do siebie, ze zrobione sa ludzka reka z trzciny zwanej totora rosnacej obszernie na jeziorze i po prostu unosza sie na powierzchni wody. Po przybiciu do jednej z nich zostalismy mile przywitani przez jej mieszkancow. Wyspa uslana byla poszatkowana trzcina i uginala sie pod kazdym naszym krokiem. Jak sie czlowiek porzadnie przyjrzal to widac bylo jak cala powierzchnia faluje w rytm wody. To udowodnialo, ze miejsce faktycznie plywa. Jak sie okazalo praktycznie wszystko zyciu Uros zwiazane jest z totora - domy, lodzie i oczywiscie wyspa zrobione sa z tej trzciny, tak jak sprzedawane przez nich rekodziela. Wszystko stworzone wlasnymi rekami. Co wiecej totora jest przez nich nawet spozywana, co udowodnili podczas naszego pobytu. Uros, mimo calej swojej turystycznosci robia wrazenie i z przyjemnoscia sluchalismy o zyciu tej spolecznosci. Ciekawym bylo wyjasnienie, dlaczego opuscili oni staly lad. Otoz historycznie wierzyli, ze w ich zylach plynie czarna krew i schronili sie na wodach jeziora nie chcac, aby mieszala sie z krwia "zwyklych" ludzi. Tak to sie zaczelo i trwa do dzisiaj. Bardzo interejujaca okazala sie prezentacja jak odbywa sie budowanie takiej wyspy. Specjalna pila odkraja sie kawalki podloza totory (wlasciwie korzenie i pedy) wiaze sie te kawaly razem i czeka az zrosna sie na stale. Na to kladie sie warstwy pocietej trzciny i tak tworzy sie wyspa, na ktorej w danej chwili siedzielismy. Dla lepszej ilustracji oto zdjecie z malymi domkami i ludkami. Uros. Ludziki to niekoniecznie my.





Ludzie tam mieszkajacy byli nadzwyczaj przyjaznie nastawieni. I nie mialo sie wrazenia, ze robia to dla pieniedzy, zeby sprzedac wiecej pamiatek itd., chociaz troche na pewno. Ale po raz pierwszy dostalismy od odwiedzanych spolecznosci jakis podarunek. Kazdy czlonek naszej wycieczki dostal po malym wisiorku. Niespotykane nigdzie indziej i bardzo mile. Kolorowa, przemila spolecznosc.











Tradycyjnie i po turystycznemu zrobilismy sobie tez mala przejazdzke trzcinowa lodka. Bylo cicho, spokojnie i relaksujaco. Naprawde ta wyprawa na Uros byla jedna z najlepszych wycieczek jakie odbylismy.





Stamtad wyruszylismy w dalsza droge na wyspe Taquile. Tam takze zostalismy przyjeci przez lokalna spolecnosc, ktora zaprezentowala nam swoje tance, rekodziela i ... jak z lokalnej rosliny zrobic substancje do prania. Turystycznie nieslychane, ale umowmy sie, ze to cos, czego gdzie indziej sie nie zobaczy. I jesli w ten sposob mozna poznac choc troche ich codzienny tryb zycia, nie przeszkadza mi cala otoczka. Przepyszny byl tez pstrag na lunch. Pamietam go, wiec musial byc niezly :)



Taquile to wyspa o przepieknych widokach na jezioro i relatywnie zamknietych mieszkancach. Ich zycie toczy sie w miare daleko od stalego ladu, a kontakty ograniczaja sie do wypraw po niezbedne do zycia przedmioty i oczywiscie do spotkac z reprezentantami swiata zachodniego, jak na przyklad my. Mieszkancy nosza specyficzne stroje i ozdoby, ktore w wiekszosci wytwarzaja tylko mezczyzni. Kobiety jedynie wlasnorecznie robia specjalne torebki na liscie koki, ktore wreczaja w dniu slubu swojemu wybrankowi. Wszystkie inne takie jak czapki itd. itp. wytwarzaja panowie.
Przejscie z jednej strony wyspy na druga jest troche meczace, biorac pod uwage wysokosc i fakt, ze trzeba pokonac jeszcze wzgorze. Mimo to widoki warte sa wysilku i razem z wysokoscia zapieraja dech w piersiach.
Po nasyceniu ciala i duszy ruszylismy w droge powrotna do Puno.







Co do dalszej drogi, pierwotnie mielismy zamiar udac sie do Boliwii, gdzie mielismy spedzic pare tygodni. Wziawszy jednak pod uwage naplywajace doniesienie o sytuacji wewnetrznej i czytajac alarmujace maile od Asi, zdecydowalismy sie spasowac z wyprawy wglab Boliwii. Cos trzeba bylo zostawic na nastepny raz. Zmienilismy wiec daty wylotow i postanowilismy dluzej zabawic w Ekwadorze i Peru. Pojechalismy jednak do oddalonej o trzy godziny drogi z Puno i zmiane czasu o godzine, miesciny o wdziecznej nazwie Copacabana. Przekroczylismy wiec granice, znalezlismy sie po stronie boliwijskiej i moglismy podziwiac plakaty wyborcze Evo Moralesa. Boliwia okazala sie lekko tansza od Peru, wiec pozwolilismy sobie zaszalec i rozlokowalismy sie w milym hoteliku, gdzie trafil nam sie pokoj z kominkiem. Nie omieszkalismy wykorzystac tej szansy i juz pierwszej nocy (bylo zimno) napalilismy doprowadzajac prawie do wlaczenia sie alarmow przeciwpozarowych - to znaczy gdyby byly to na pewno by sie wlaczyly, gdyz zrobilo sie calkiem sino :) Mimo to ubaw mielismy niezly, dodajac do tego partyjki kanasty. Taki rozrywkowy tryb zycia.



Copacabana okazala sie milszym miasteczkiem niz Puno, pewno dlatego, ze jest mniejsza. Wszedzie mozna dotrzec na piechote, co znacznie ulatwia zycie. Ulatwia, chyba ze chce sie odbyc droge krzyzowa i wejsc na szczyt gorujacego nad miasteczkiem wzniesienia. Droga krzyzowa to nie prznosnia, doslownie mija sie kojelne stacje, aby dotrzec do malego sanktuarium na gorze. Wspinaczke, brak tlenu w piersiach i ogolne zmeczenie rekompensuja piekne widoki na jezioro i Copacabane. Warto bylo.









Inna atrakcja, naprawde ciekawa kulturowo, jest ceremonia swiecenia samochodow w miejscowej katedrze. Rytual odbywa sie dwa razy dziennie, codziennie i wyglada mniej wiecej tak, ze przed kosciolem ustawiaja sie przyozdabiane automobile (ozdoby oczywiscie mozna zakupic na miejscu) roznej masci, od samochodow osobowych, przez autobusy po motocykle. Miejscowi ksieza przechadzaja sie pomiedzy nimi i swieca kazda mozliwa czesc auta, po kolei - silnik, wnetrze, bagaznik i karoserie nie wylaczajac dekli. Po takim oczyszczeniu kierowcy znowu moga rozbijac sie po drogach wariujac jak to tylko oni potrafia. Z Boska pomoca nic im nie bedzie.







W Copacabanie za wiele do roboty nie ma. Woda jest zimna, wiec kapiel nie wchodzila w gre, chociaz jakims mlodziakom oczywiscie to nie przeszkadzalo. Ahh mlodym byc. Twarz bedzie sina, zeby beda szczekac, a dzieciak i tak bedzie mowil, ze woda jest ciepla:) Zauwazylismy jednak, ze jest jeszcze jedna mozliwosc znalezienia sie na powierzchni wody - rower wodny. Korzystajac z przykladu miejscowych osobnikow, lub innych przyjezdnych Boliwijczykow, wynajelismy sobie ubota o wdziecznym ksztalcie labedzia i popedalowalismy sobie po wodach portu podziwiajac widok na miasteczko od strony wody.
I kto mowi, ze nie jestesmy mlodzi duchem:)





Z wyprawy na wyspe slonca i inne okoliczne atrakcje boliwijskiej czesci jeziora Titicaca zrezygnmowalismy i zdecydowalismy sie na powrot do Peru. Poleniuchowalismy sobie troszke i trzeba bylo wrocic do prawdziwego zwiedzania. Zapakowalismy sie wiec w autobus, pomachalismy Evo w plakatowym uosobieniu i ruszylismy w dluuga droge ... do Nazca i Limy.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

dobry poczatek