piątek, 30 maja 2008

Na golfiarza

No dobrze, dobrze. Znowu sie troszke obsuwamy z pisaniem, nikt nie wie co sie z nami dzieje, gdzie jestesmy, co robimy. To, ze nie ukazuja sie nowe teksty jest w pewnym sensie zasluga tego, ze chcemy, aby od wrzesnia zaczely sie pojawiac historie z naszych wojazy po Ameryce Lacinskiej. Krotko mowiac, pracujemy cale dnie i nie ma jak skupic sie na pisaniu. Zabralem sie jednak za tekst o Sydney i po weekendzie prosze spodziewac sie premiery:)

A co u nas? Otoz oposcilismy New York City, pelnego ludzi wszelkiej masci na rzecz wiejskiego resortu dla golfiarzy w Margaretville w stanie Nowy Jork. Pracujemy tu w restauracji, mieszkamy sobie w moteliku nalezacym do osrodka, jedzenie mamy wliczone, a z domku do pracy smigamy wozkami golfowymi. Ewelinka przemieszcza sie jeszcze po polu wozkiem napelnionym napojami i sprzedaje je spragnionym graczom. Jestesmy tu od soboty i stwierdzamy, ze mimo iz jest to za..upie pierwszej wody (w Margaretville na stale rezyduje 600 osob:))) to jest tu dla nas mniej meczoco niz w NYC. Nie trzeba tracic czasu i pieniedzy na dojazdy, mozemy sobie korzystac z basemu i moze w koncu uda nam sie nauczyc grac w golfa:) Prawie cale lato przed nami.

A jakby ktos chcial zobaczyc jak tu jest to zapraszamy na strone osrodka: www.hanahcountryclub.com

Wszystko jest wiec na dobrej drodze ku Ameryce Lacinskiej. Trzymajcie kciuki za nas i cierpliwie czekajcie na opowiesci. Zdjecia sa w galerii, brakuje tylko tresci:))

Pozdrawiamy wszystkich goraco.

niedziela, 18 maja 2008

New York, New York

Stalo sie. Zostawilismy za soba sloneczne zachodnie wybrzeze i Kalifornie i przenieslismy nasze skromne osoby do jednej z fajniejszych metropolii na swiecie - Nowego Jorku. Dokladnie to przebywamy w Linden, w New Jersey, gdzie korzystamy z ogromnej, przemilej goscinnosci ze strony rodziny Ewelinki. Z praca i pozniejszym zamieszkaniem mierzymy jednak w NYC. Tutaj od paru dni szukamy szczescia w znalezieniu odplatnego zajecia. Odwiedzamy knajpy i inne uslugowe przybytki w odpowiedzi na ogloszenia. Ruch w interesie jest, wiec jestesmy dobrej mysli. W NY latwiej, niz w Santa Cruz, upchnac takich cwaniakow jak my, wiecej tu zakamarkow i mozliwosci. Nasz apel caly czas pozostaje jednak aktualny. Jesli ktos ma jakies rady/porady, czy innego typu pomocna dlon w tej czesci swiata, bedziemy wiecej niz wdzieczni. I smialo prosze sie kontaktowac, bez wstydu:)

To na razie tyle. Obiecuje juz niedlugo przedstawic kolejny odcinek sagi podrozniczej, z tematem dotyczacym Sydney.

piątek, 9 maja 2008

Californication

Jak pewnie zauwazyliscie troszke udalo mi sie nadrobic zaleglosci w blogowaniu. Dla Was wszystko! :) Z Tajlandii juz "wyjechalismy", Singapur rowniez znalazl swoje godne miejsce na stronie, teraz pora na kolejny kontynent - Austalie i jedno z najpiekniejszych miast swiata, Sydney. Ale to jeszcze za chwile.

Poki co jestesmy w Santa Cruz, w Kalifornii i walczymy z szara rzeczywistoscia. Wszystko rozbija sie o prace. Wokol pelno ogloszen i wcale nie widac sladow zapasci i totalnego upadku dolara. Co chwila mijaja nas Ferrari i inne Porsche milionerow z Doliny Krzemowej. Niestety nasz status poszukiwacza zlota "na czarno" nie pomaga. Gdyby nie papiery, juz mielibysmy prace. A tak ... D..A. Nie ma sie co zalic, nie wszystko stracone, ale chcialibysmy przy pomocy tej strony zaapelowac do szanownych czytelnikow o wsparcie:) Moze znajda sie wsrod Was potencjalni pracodawcy:) Chetnie skorzystamy z kazdej oferty. Bo szczerze powiedziawszy to wracac nam sie nie chce, Ameryka Lacinska czeka i dalej do niej z Polski niz stad. No i jak tu pisac bloga "dookola swiata" z Warszawy:) Kazda wiadomosc, kazda propozycja sie liczy:) A moze znacie kogos tutaj w okolicy, kto potrzebowalby dwoch sumiennych, oddanych pracownikow:)

Heh, warto bylo sprobowac. Spodziewam sie duuzo wiadomosci:)

Pozdrawiamy

czwartek, 8 maja 2008

Singapur - miasto pod kontrola



Singapur, Singapur, Singapur. Juz od razu po wyjsciu z samolotu i rozejrzeniu sie po lotnisku, przeczuwalismy, ze to miejsce ma w sobie cos. Za pierwszym razem zwiedzilismy samo lotnisko. Bylo to w czasie naszego lotu z Bombaju do Hanoi, z przesiadka wlasnie w Singapurze. I trzeba otwarcie przyznac, ze jest to najnowoczesniejszy, najprzyjemniejszy, najwygodniejszy i najczystszy port lotniczy na jakim bylismy. Wydawac by sie moglo, ze to wrazenie spowodowane jest posrednio przez fakt, ze przylecielismy wtedy z Bombaju, gdzie na lotnisku nie bylo ani jednego sklepu, w ogole nic nie bylo. Mozna by tak pomyslec, ale tak nie jest. Changi International Airport robi wrazenie. A skoro lotnisko jest takie wystrzalowe, to jakie jest cale miasto? Postanowilismy to sprawdzic. Szybki kontakt z Singapore Airlines, poprzedzony meczaca rozmowa z teleoperatorem Virgin Atlantic (czemu angielskie firmy musza lokowac swoje infolinie w Indiach!!!) i juz pozmienialismy daty lotow, gwarantujac sobie trzydniowy postoj w Singapurze. Tym razem wysciubimy nosa poza samo lotnisko (sa tam wykladziny!! wszedzie!! no i darmowe kino dla wynudzonych podroznikow)

Singapur mial tym razem godnego konkurenta. Przylecielismy tu bowiem z Bangkoku, ktory przeciez tak bardzo przypadl nam do gustu. Bangkok byl do tej pory najnowoczesniejszym miastem, jakie odwiedzilismy w Azji, pelne energii, zycia (tego nocnego tez), i majace w sobie to cos, ta legende.

Singapur przywital nas deszczem. Nie mielismy zadnej rezerwacji, wiec od razu po odebraniu bagazy zaczelismy dzwonic po hostelach w poszukiwaniu wolnych lozek. Nie bylo latwo, kilka telefonow konczylo sie slowami "We are fully booked today", ale w koncu znalezlismy dwa wolne lozeczka w osmioosobowej sypialni. Hostel nazywal sie wymownie "Prince of Wales" i miescil sie nad angielskim pubem o tej samej nazwie. Znizka na piwo wliczona w nocleg:)

Po tym jak juz zalatwilismy sobie nocleg, przyszla pora na przmieszczenie sie z lotniska do miasta. Do tej pory, albo nas odbierali przyslani przez hotele wyslannicy, albo bralismy jakas taksowke czy inna riksze. W Singapurze jednak, wziecie taksowki bylo juz troche mniej ekonomiczne niz chociazby w Bangkoku. Ale jak juz wspomnialem, Singapur to baardzo nowoczesne miasto z baardzo dobrze rozwinieta siecia transportu publicznego. Maja tu min. takie rozwiazanie jak MRT - Mass Rapid Transport. I jest to po prostu metro, ktore porusza sie raz na ziemi, a raz pod ziemia. Z dala od korkow i wszelkiego rodzaju utrudnien. Z pomoca bardzo milej i doskonale mowiacej po angielsku obslugi MRT udalo nam sie zakupic bilety, zorganizowac trase, przesiadki i ruszylismy. Wagony MRT tez nowoczesne, wyswietlane sa reklamy (jak w SkyTrainie w Bangkoku) i rozne propagandowe filmy, w tym bardzo sugestywny na temat spostrzegawczosci i zagrozenia terroryzmem - symulowana eksplozja pociagu, podejrzani pasazerowie, pozostawione bagaze, na nas zrobily wrazenie. Zaczelismy sie rozgladac za pozostawionymi pakunkami, czy wiekszymi torbami, ale w zasiegu wzroku najwieksze byly nasze plecaki. To my bylismy podejrzani:)

A Singapur, jakie wywarl pierwsze wrazenie? Jedno od razu rzucilo sie w oczy. Wszedzie sa napisy po angielsku, w pociagu glos czyta stacje tylko po angielskiu, wszedzie wszystko jest na pierwszym miejscu opisane po angielsku. Obok dopiero sa tlumaczenia w innych lokalnych jezykach, w tym po chinsku. Jak sie pozniej okazalo, wszedzie, w calym miescie obowiazujacym i dominujacym jezykiem jest angielski. Z wszystkimi mozna sie tu porozumiec. Bez problemu. Duuza przewaga nad Bangkokiem, gdzie na dluzsza mete bez znajomosci tajskiego ciezko byloby funkcjonowac.

Skoro Singapur to nowoczesne miasto, nie moze zabraknac nowoczesnych budynkow. Przez okna pociagu widzielismy panorame z niezliczonymi drapaczami chmur. Jak londynskie City.

No ale nasz hotel, mimo ze ksiaze Walii, to miesci sie w dzielnicy Little India. Na stacji o tej samej nazwie przywital nas wiec tlumek hindusow, hinduskie sklepy, znajome dzwieki i zapachy. Bylismy znowu w Indiach, ale jakis takich troche innych. No tak, tu jest czysto. Duuuzo czysciej.

Dotarlismy do hotelu, rozwalilismy sie na naszym pietrowym lozku i tak skonczyl sie ten dzien.

Nastepnego dnia rozpoczelismy juz prawdziwe poznawanie miasta. Co do czystosci to wynika ona z tego, ze Singapur to generalnie miasto zakazow i kar. Chyba sie nawet tym szczyca, bo mozna kupic magnesy na lodowke czy koszulki z poszczegolnymi grzywnami i napisem (Singapore is fine city). A wiec, za smiecenie na ulicy jest kara 200S$, czyli jak papierek, pusta butelka, czy guma do zucia nie trafi do kosza, tylko na ulice - czapa, znaczy sie placisz. Oprocz tego, min. nie wolno na ulicy pluc (jak Ci Hindusi w Little India daja rade to nie wiem), nie wolno jesc ani pic w srodkach transportu miejskiego ani na stacjach MRT itd. itp. Mozna spotkac nawet znaki mowiace, ze w przejsciu podziemnym nie wolno spac. O dziwo lezal pod nim jakis pan i drzemal. Prawdziwym mistrzostwem swiata jest jednak zakazanie uzywania czegos, czego nie mozna sie bylo spodziewac. Otoz w Singapurze nigdzie, w zadnym sklepie nie kupi sie ..... gumy do zucia!!! Guma do zucia jest w Singapurze zakazana! Normalnie jak marijuana, czy inne tego rodzaju uzywki. Heh, to juz lekka przesada.



Troche sobie po miescie pochodzilismy. Porozgladalismy sie, pozadzieralismy glowy aby dojrzec szczyty wiezowcow. Singapur mimo, ze moze sie wydawac betonowa dzungla, na wzor innych wielkich metropolii, wcale taka nie jest. Co wiecej daleko mu od tego. Duzo tu zieleni, drzew, krzewow i czego tam jeszce potrzeba. Podobno miasto utrzymywane jest tak specjalnie i ma przypominac troche tropikalny ogrod. Moze do tego troche mu jeszcze daleko, ale naprawde przyjemnie sie po nim chodzi. Oczywiscie nie caly Singapur sklada sie z wiezowcow, biur, bankow itd. Znajdziemy tu wiele roznych odmiennych dzielnic, zupelnie nieprzypominajacych centrow finansiery. Takie miejsca jak wspomniana juz Little India, dzielnica Arabska, czy Chinatown to zupelnie inne swiaty, zebrane w granicach administracyjnych Singapuru. Singapur to taka mieszanka stylow, kultur i ludzi. Biali na ulicach to nic nadzwyczajnego, wrecz normalny, powszechny obraz. Tyle firm i bankow ze swiata ma tu swoje przedstawicielstwa, czy siedziby, ze expaci to widok powszedni. Aby miasto nie przypominalo tylko centrum finansowego, oprocz tych posczegolnych dzielnic, znajdziemy tu takze ogromne Zoo, z nocnym safari, gdzie zwierzeta trzymane sa w warunkach jak najbardziej przypominajacych ich srodowisko naturalne. Nie ma tu mowy o klatkach, czy innego rodzaju wynalazkach. Z orangutanami mozna nawet co rano zjesc sniadanko, dzielac sie z nimi owocami.



Jest jednak jedno, co sprawia, ze Singapur jest inny. Determinuja to, jak okresla przewodnik, dwie ulubione pasje Singapurczykow - zakupy i jedzenie, ze znacznym wskazaniem na zakupy. Bo Singapur to jedno wielkie centrum handlowe. Nowoczesne centra handlowe sa tu na kazdym kroku. Nie mozna sie przejsc po miescie, zeby nie natknac sie na jakis shopping mall. ONE SA WSZEDZIE!! Kazde centrum jest wielopietrowe, nowoczesne i miesci w sobie wszystkie mozliwe sklepy i marki. Ba, malo tego, niektore specjalizuja sie nawet w konkretnej branzy. Sa tu wiec wielopietrowe centra z sama elektronika: komputery, aparaty fotograficzne, odtwarzacze roznej masci, telewizory - wszystko to na wielu pietrach w kilku roznych centrach handlowych w miescie. Ceny jak na promocji przy otwarcuiu MediaMarkt. Wszystkiego do wyboru do koloru. Az boli glowa. Ehhh, tylko miec fundusze. Raj, nic dodac nic ujac (az sie boje pomyslec jak to wyglada w Tokio, czy HongKongu). Jak ktos nie lubi elektroniki, sa tu centra o ciekawej tematyce "lifestyle". Nie zachodzilem, wiec nie wiem co sie pod tym kryje, ale mozna sie domyslec. Wiekszosc to takie nasze Arkadie, tylko ze razy sto piecdziesiat cztery i po dwie, trzy na kazdej ulicy. Okazja na wydanie pieniedzy jest doslownie wszedzie. I to wszystko przemieszane jest z roznego rodzaju knajpkami, jadlodalniami, restauracjami i pubami. No i czasami sa tez te biurowce, wiezowce, bankowce, bo gdzies przeciez trzeba na to wszystko zarobic.



Sam w sobie Singapur jest uroczy. Ciekawa arhitektura, jak gmach teatru kojarzacy nam sie uparcie z owocem duriana, port marina, duzo zieleni, czystosc i te wiezowce. Co wiecej, ruch uliczny sprawia tu wrazenie duzo spokojniejszego i mniej intensywnego niz w tego typu duzych miastach, nie wspominajac o wiecznie zakorkowanym Bangkoku. Chyba wszyscy siedza w tych centrach handlowych, gdzie ruch jest bardziej intensywny niz na ulicy w godzinach szczytu.





A jesli ktos zateskni za sloncem, ledwo wygladajacym zza szczytow budynkow, plaza, kapiela w morzu, czy po prostu partyjka siatkowki plazowej i nie chce sie ruszac poza miasto, moze sie wybrac na sztucznie stworzona wyspe Sentosa. Jest to swego rodzaju plazowy park rozrywki usypany sztucznie tuz przy centrum miasta. Znajduja sie na tej wyspie luskusowy hotel, knajpki, roznego rodzaju rozrywki i ogolnie plaza, woda i palmy. Takze, jesli komus znudzil sie chlorowany basen na szczycie lub w podziemiach jego wiezowca moze sobie po prostu skoczyc na tropikalna plaze w centrum miasta. Co wiecej Santosa caly czas sie rozbudowuje i kto wie, co tu bedzie sie jeszcze znajdowalo w przyszlosci.





Singapur nam sie podobal i chyba wygral z Bangkokiem, duzy plus to ten obowiazujacy angielski. Zreszta do Bangkoku bliziutko i zawsze mozna stad wyskoczyc na weekend sie pobawic:) Wiec jesli ktos zna jakis wakat w Singapurze, to my jestesmy chetni. Bo czemu nie zamieszkac w stolicy Azji:)?

wtorek, 6 maja 2008

Tajlandia - las islas bonitas



Tak jak mialo byc, tak bylo. Od czasu pobytu na Goa przejechalismy przez trzy kraje. Kazdy inny, kazdy wyjatkowy. W samej Tajlandii zwiedzilismy dziesiatki swiatyn, watow i innych zabudowan sakralnych, odwiedzilismy mniejszosci narodowe w okolicach Chiang Mai, karmilismy i jezdzilismy na sloniu, utonelismy w miejskim i handlowym zgielku Bangkoku, poddalismy sie tajskiemu masazowi w kobiecym wiezieniu. Nadszedl czas na odpoczynek. Po wielu dniach, godzinach, dyskusjach i przetrzasaniu zasobow internetu zdecydowalismy sie, ze nasz tydzien relaksu i odpoczynky spotka nas na wyspie Ko Lanta, przy poludniowo-zachodnim brzegu Tajlandii.

Nocny, rzadowy autobus klasy VIP przewiozl nas z Bangkoku do Krabi, gdzie wsiedlismy w malego vana i po trzech godzinach, zaliczeniu dwoch przepraw promowych znalezlismy sie na wyspie. Turystyczny biznes w postaci dziesiatkow resortow z hotelikami i bungalowami skoncentrowany jest na zachodnim wybrzezu wyspy. Z polnocy na poludnie rozciagaja sie plaze, kazda o innej nazwie, kazda inna. Im dalej na poludnie tym sa one spokojniejsze i bardziej bezludne. Glowne miasteczko i port znajduja sie na polnocnym koncu wyspy i to wlasnie tam jest najglosniej. Ale my nie tego szukalismy. Nie szukalismy tez imprezowych miejsc pelnych reprezentantow angielskiej mlodziezy, podobnej do tej z Khao San Road w Bangkoku. Chcielismy sie zrelaksowac, odpoczac.

Przybywajac na wyspe nie mielismy zadnej rezerwacji, a numery telefonow do resortow, ktore sobie upatrzylismy nie odpowiadaly. Odpowiedzial tylko jeden, rozlokowany na najdalej na poludnie polozonej plazy. Ostatniej plazy. Nie zastanawiajac sie dlugo powiedzielismy, ze tak, bardzo chetnie skorzystamy z darmowego transportu do ich resortu. Tym bardziej, ze drugim (z trzech miejsc noclegowych na tej plazy) byl ten do ktorego chcielismy pojechac i ktorego telefon nie dzialal. 4WD Toyota Hilux zajechala po nas pol godziny pozniej. Wrzucilismy nasze plecaki na pake i zniecierpliwieni czekalismy, az naszym oczom ukaze sie plaza Ao Mai Pai. Z miasteczka nie bylo wcale tak blisko jak sie mozna bylo spodziewac. W miedzyczasie skonczyla sie betonowa droga i zrozumielismy dlaczego ani van, ktory nas przywiozl na wyspe, ani zaden tuk-tuk driver nie chcial nas tam zawiezc. Droga po prostu dostepna byla tylko dla pojazdow z napedem na cztery kola. Po pol godzinie dotarlismy do Bambusowej Zatoki.

W tej najdalej na poludnie polozonej, turystycznej zatoce znajduja sie tylko trzy resorty. Jeden z cenami, ktore nie nadawaly sie na nasza kieszen, jeden ktory nas do siebie przetransportowal i jeden, w ktorym pierwotnie chcielismy zamieszkac, ale ktorego telefon nie odpowiadal. I to wszystko, cala plaza dla mieszkancow tych trzech resortow. Spokoj, cisza, relaks. Czyli to, czego szukalismy.



Pierwsza noc spedzilismy w Bamboo Bay resort, z ktorego uslug transportowych korzystalismy. Zakwaterowanie nie przypadlo nam tak stuprocentowo do gustu, a to dlatego, ze nasz bungalow polozony byl dosc wysoko i trzeba sie bylo do niego troche wspinac. Co to lenistwo robi z ludzi. Na szczescie, nastepnego dnia zwalniala sie chatka w Ban Phu Lae, resorcie obok i tam wlasnie przenieslismy nasz dobytek i nas samych razem z tym. Nasza chatka okazala sie byc milym bambusowym bungalowem, z lazienka, bambusowym lozkiem z moskitiera, wiatrakiem pod sufitem i hamakiem na tarasie. Idealnie. Caly resort skladal sie z jakichs 15 podobnych chatek i knajpki tuz obok. Do plazy pare krokow, na knajpiana kanape rowniez pare krokow. Czego chciec wiecej? Atmosfera byla jakby stworzona dla nas. Spokoj, cisza, zadnych zabaw, glosnej muzyki, czy innego rodzaju full moon parties.

I tak wlasnie uplywaly nam kolejne dni. Slonce, woda o temperaturze ponad 30 stopni i kolorze intensywnego turkusu - cos pieknego, marzenie po prostu - palmy, spacery, dobra ksiazka i wylegiwanie sie. Ahh i swietne tajskie jedzenie w naszej miejscowej knajpie. Naprawde palce lizac.
W skrocie - relaks i odpoczynek. Czego chciec wiecej? Ano mozna chciec troche rozrywki. Jako ludzie aktywni (sic!) i nie przyzwyczajeni do nicnierobienia caly dzien, poczulismy, ze trzeba cos zrobic. Ale bez przesady, nie spakowalismy plecakow i nie powiedzielismy sobie dosc tego trzeba ruszac dalej. Co to to nie. Zamiast tego zdecydowalismy sie wybrac na dwie wycieczki ze snorkellingiem, czyli plywaniem z maska i rura, w przezroczystej wodzie w towarzystwie stworzen morskich.



Jednego dnia za cel obralismy sobie bardzo popularna i mniejsza od naszej wyspe Ko Phi Phi. Po przejsciu tragicznej fali tsunami pare lat temu nie ma juz praktycznie sladu, wszystko zostalo odbudowane, zamiecione i przyjmuje juz kolejne fale tym razem turystow z calego swiata. Samo miasteczko nie przypadlo nam tak bardzo do gustu, a to przez te tlumy ludzi, ktore tam napotkalismy. Za to okolica ... przepiekna. Lodka poplynelismy do polozonej niedaleko rajskiej zatoki Ao Maya, na ktorej krecono film "Niebianska Plaza" z Leo Di Caprio. Trzeba to powiedziec, plaza jest naprawde niebianska, piaseczek mieciutki i bialy jak szymanowska maka, a woda ma tak nieprawdopodobnie turkusowy kolor, ze nie chce sie z niej wychodzic. I nie ma po co, bo film tak rozpropagowal to miejsce, ze przybywaja tam rowniez dziesiatki wycieczkowych lodek. Warto za to pozostac w wodzie, a w zasadzie pod woda, gdzie podziwiac mozna setki najbardziej kolorowych ryb, spotykanych do tej pory tylko w oceanariach, czy innych szklanych pudlach. Te niezwykle ciekawe stworzenia wcale nie uciekaja przed ludzmi, lecz plywaja razem z nimi. Co wiecej daja sie nawet karmic, co z Ewelinka sprawdzilismy empirycznie, oferujac calym lawicom skorki od banana. Jadly z reki, doslownie, czasem nawed podgryzajac palce. Super uczucie. W czasie tej wycieczki zaliczylismy takze Bamboo Island i Monkey Island, gdzie oprocz setek rybek pod woda, mozna bylo zaobserwowac rowniez wiszace na drzewach nietoperze. Ale to juz mniej ciekawe:)



Innego dnia wybralismy sie na wycieczke po "czterech wyspach" polozonych na terenie morskiego parku narodowego. Celem byl oczywiscie znowu snorkelling, bratanie sie z rybkami i innymi morskimi stworzeniami. Zobaczylismy malutka plaze "w srodku tylko troszke wiekszej wyspy", na ktora mozna sie dostac jedynie przeplywajac przez ledwo widoczna od strony morza "brame" w skalach. Po przplynieciu kilkunastu metrow, w zupelnej ciemnosci, slyszac tylko szum fal i piski nietoperzy nad naszymi glowami, wyplywa sie na malutka plaze, na ktorej podobno kiedys piraci skladowali swoje skarby. My znalezlismy tylko weza:) Odkrylismy tez przesliczna wyspe Ko Hai, z nieskazitelnie bialym piaskiem i lazurowymi wodami morza. Co wiecej, wyspa ta nie jest jeszcze skalana taka masa turystow jak Ko Phi Phi. I co wiecej - tu troche informacji praktycznych - jest tansza. Chetnie bysmy tu wrocili przy okazji naszego nastepnego pobytu w Talandii.

Podsumowujac tak wlasnie wygladal nasz "aktywny" pobyt na Ko Lancie. Zregenerowani, opaleni, wyspani i zadowoleni ruszylismy w dalsza droge. Znowu nocnym autobusem do Bangkoku, a pozniej do Sigapuru. Ale o tym to juz w innej bajce.


PS. No i co? Czlowiek pisze, publikuje a tu zero reakcji. Jak nic sie nie ukazywalo, to oburzenie w narodzie, a teraz? Co slychac u Was:)))?

Tajlandia: Droga na Polnoc, czyli Ayuthaya i Chiang Mai

Uhhh, Mareczku, Bracie moj kochany, cisniesz, cisniesz nie baczac nawet na realia z jakimi sie tu zmagamy. Czlowiek szuka pracy, mieszkania, ledwo wiazac koniec z koncem, aby dogonic ten "American Dream", a Ty kazesz mu pisac, pisac i pisac:) Nie wspominam juz nawet o klopotach z internetem, bo te jakos rozwiazujemy, poki co.

No ale nic, oto dalsze wiesci o naszych wojazach.


Przybywajac do Tajlandii mielismy w planie trzy rzeczy. Zwiedzic Bangkok, pojechac na polnoc do Chiang Mai, aby poogladac sobie slonie i wioski mniejszosci plemiennych, oraz nic nie robic na jednej z rajskich wysp.

Nasze wrazenia z Bangkoku juz Wam opisalem. Teraz pora na numer dwa, czyli wypad do Chiang Mai. Zeby tam sie przemiescic, zdecydowalismy sie na nastepujace rozwiazanie. Najpierw rano wsiasc w lokalny pociag do Ayuthai, gdzie glowna atrakcja sa pozostalosci kompleksow swiatynnych, z czasow gdy miasto to bylo stolica Siamu. Tam spedzilismy jeden bardzo upalny dzien, skaczac z jednych ruin do drugich. Wieczorem, a wlasciwie juz noca, jako ze Ayuthaya szybko zasypia, wsiedlismy w nocny, sypialny pociag do Chiang Mai, gdzie przybylismy po kilkunastu godzinach.

Z Ayuthaya kojarza nam sie dwie rzeczy. Jedna to potworny upal, skwar, zar i jak tam jeszcze mozna to nazwac. Czulismy sie jak Rozalka w piecu. Chcielismy sobie spokojnie pochodzic od jednych do drugich ruin i w ogole po miescie, ale nie dalismy rady. Upal zmusil nas do wynajecia pana rikszarza, ktory za stosowna oplata przez kilka godzin wozil nas po glownych atrakcjach. Po pobycie w Kambodzy i swiatyniach Angkoru, czulismy juz lekki przesyt podobnymi budowlami, dlatego moze Ayuthaya nie wywarla na nas takieo wrazenia, jakie powinno. Dodatkowo tutejsze swiatynie sa w khmerskim stylu, a to juz widzielismy. Najwieksze wrazenie robi glowa Buddy "uwieziona" w drzewie. Odcieta od posagu i porzucona, zostala przygarnieta przez naziemne korzenie i wyglada, jakby byla integralna czescia tego drzewa. To bylo cos.







Bardziej oryginalne i surrealistyczne doswiadczenie spotkalo nas po drodze, gdy z pokladu tuk-tuka zauwazylismy armie kogutow otaczajaca pomnij jednego z krolow Tajlandii (Ramy ktoregos, niestety jego zaszeregowanie mi umknelo). Statuetki kogutow od malutkich, poprzez coraz wieksze i wieksze, az do monstrualnych rozmiarow koguciska rozlokowane byly wzdluz ulicy wiodacej do pomnika, a takze wokol samego pomnika i w okolicy. Jak sie dowiedzielismy od pomocnego rikszarza, ludzie sami przynosza i ustawiaja tu te kurczaki, a to dlatego, ze ma to ponoc przyniesc im szczescie. Jak i dlaczego? Nie mamy pojecia, ale wyglada to rzeczywiscie oryginalnie.



Po skonczeniu zwiadzania swiatyn, schronilismy sie w miejscowym centrum handlowym, aby w klimatyzowanej przestrzeni moc troche normalnie pooddychac. Wieczorem obowiazkowa, parugodzinna wizyta na internecie oraz obiad i bylismy gotowi wsiasc na poklad pociagu, ktory zawiozl nas do Chiang Mai.

Na Chiang Mai wymyslilismy sobie troche atrakcji. W ogole to spodziewalismy sie, ze bedzie tu troche chlodniej, jako ze miasto polozone na wyzynach itd. Nasze przewidywania okazaly sie bardzo zludne. Wystarczyl rzut okiem na internetowa prognoze pogody, ktora, w zaleznosci od zrodla przewidywala temperature oscylujaca w granicach 38-40 stopni C. Jak sie mozna domyslic, chlodno nie bylo.

Zameldowalismy sie w przyjemnym hosteliku w spokojnej czesci miasta i przystapilismy do dzialania. Samo Chiang Mai jest milym miasteczkiem. Wszystko jest tu w zasiegu poznania pieszego, mowie oczywiscie o atrakcjach w granicach miasta. Glowna atrakcja,ktora zwabila nas w to miejsce byly jednak obozy sloni, polozone w okolicy. Slyszelismy wiele dobrego o tych miejscach i chcielismy sami, na wlasne oczy zobaczyc slonie malujace obrazy, grajace w pilke i w ogole slonie. Jako ze te poczciwe zwierzaki sa tu traktowane bardzo dobrze, nie mielismy wyrzutow sumienia z uczestnictwa w tej atrakcji. Caly show wyglada nastepujaco. Przybywa sie do tego obozu, i w zasadzie od razu znajduje sie czlowiek w towarzystwie dlugonosych olbrzymow:) Na poczatek mozna kupic kiscie bananow, trzcine cukrowa i raczyc tym wesole sloniki. Karmienie takiego olbrzyma to niezla frajda. Najsmieszniejsze sa oczywiscie mlode, z tymi swoimi figlarnymi oczkami, rozdziawiona w usmiechu buzia i szczeciniasta czuprynka na glowie. Te slonie dobrze wiedza jak zabawic turystow, przyciagajac ich do siebie trabami i pozujac do zdjec. Po karmieniu nastapila kapiel, tzn kilka sloni zostalo wprowadzonych do pobliskiej rzeczki i wyszorowanych od stop do glow. Widac bylo po zwierzakach, ze to jedna z ich ulubionych rozrywek. A pryskanie woda z trab tylko to potwierdzalo. Nastepnie rozpoczely sie takie troche bardziej cyrkowe przedstawienia, jak granie na harmonijkach, siadanie, granie w pilke (naprawde celowaly do bramki, jeden slon strzelal a inny bronil. Przesmieszne). Najwieksze wrazenie jednak zrobil pokaz malowania. Kazdy slon mial swoja sztaluge, arkusz papieru i koszyk z pedzlami. Opiekun podawal slonikowi pedzel, a ten kreslil wydawaloby sie byle jakie mazy na plotnie. Po pewnym czasie, ku zaskoczeniu widowni, z tych bohomazow zaczely wylaniac sie konkretne ksztalty. Na koniec okazalo sie, ze slonie to niezli artysci, gustujacy glownie w kwiatkach i przyrodzie. Najwieksze wrazenie zrobil jednak autoportret jednego z nich. Glowe daje, ze to naprawde namalowal slon. Jakbysmy nie widzieli, chyba mielibysmy problem z uwierzeniem.
Po pokazie odbylismy jeszcze godzinna przejazdzke na przyjacielskim sloniu o imieniu Bunpenh. Skubaniec byl w naszym wieku. Ogolnie po zajrzeniu w kazdy mozliwy zakatek sloniowego obozu mozemy potwierdzic, ze traktowane sa one dobrze i z troska, sa zadbane, zadowolone.









Chiang Mai polozone jest niedaleko granicy z Birma i Laosem, w poblizu tzw. Zlotego Trojkata. Dlatego tez, w okolicach miasta znajduje sie wiele wiosek mniejszosci plemiennych i narodowych, ktorych mieszkancy przybyli do Tajlandii glownie uciekajac przed przesladowaniami w Birmie.
Fakt ten spotkal sie ze szczegolnym zainteresowaniem Ewelinki, mojej kochanej zapalonej pani psycholog, antropolog. Dlatego tez nie moglismy pominac tej atrakcji. Najslawniejsze w okolicy, obecne na wielu tajskich pocztowkach sa przedsawicielki "dlugoszyich Karen" (Long Neck Karen). Kobiety z tego plemienia od mlodych lat nosza ciezkie bransolety na szyi, ktore sprawiaja, ze ich szyje nienaturalnie "wydluzaja" sie. Tak naprawde, to jednak nie szyje staja sie dluzsze, ale ramiona, pod wplywem ciezaru naszyjnikow opadaja sprawiajac takie wrazenie. Badania podobno wykazaly, ze gdyby kobiety przestaly nosic te ciezkie obrecze, ich wyglad, po pewnym czasie wrocilby do "normalnosci". Dlugie szyje sa jednak dla nich wyznacznikiem piekna i kobiecosci, a jednoczesnie sposobem na sciagniecie turystow, czyli pieniedzy. Raczej wiec, predko wiele sie w wygladzie tych pan nie zmieni. Mezczyzni natomiast wygladaja pospolicie i nie ma co sie rozpisywac na ich temat.
Ogolnie podczas tej naszej "plemiennej" wyprawy odwiedzilismy jeszcze trzy inne wioski mniejszosci, z czego niestety wiekszosc z nich nie roznila sie za bardzo od innych tajskich wiosek, a i dzialalnosc mieszkancow skupila sie na obskoczeniu nas i oferowaniu przeroznych wyrobow "rekodzielniczych". Co ciekawe, we wszystkich tych wioskach, suwerniry nam oferowane byly takie same, co wzbudzilo w nas podejrzenia co do ich oryginalnosci i autentycznosci. Napisy made in china byly w tym momencie bardziej prawdopodobne. Mimo to sami ludzie, ich wyglad, twarze byly wystarczajacym powodem, zeby zwidzic te wioski.








Chiang Mai ma w swoich granicach wiele, wiele starszych i nowszych budynkow swiatynnych - Watow. Niektore naprawde piekne i stare, inne nowsze, chociaz nie mniej zachwycajace. Polaczenie zlota, rzezb, smokow i posagow buddy z przechadzajacymi sie wsrod nich mnichami w purpurowych szatach to wlasnie swiatynna strona Tajlandii. Piekna i wciagajaca. Czasami wydaje sie, ze mozna dostac przesytu tymi wszystkimi swiatyniami, ale naprawde, nigdzie na swiecie nie spotka sie tego typu budowli. I chociazby dlatego warto odwiedzac kazda z nich po kolei.



Oprocz wrazen duchowych i estetycznych, Chiang Mai ma cos rowniez dla fanow konsumpcjonizmu i, nie bojmy sie tego slowa, hedonizmu. Otoz miasto to slynie z nocnego bazaru, na ktorym mozna kupic najprzerozniejsze pamiatki, ubrania, bizuterie, a takze nieodlaczne w takich miejscach koszulki "Lacoste", czy zegarki marek Rolex, Breitling itd. Tutejsi sprzedawcy posuneli sie do tego stopnia, ze prezentuja jedynie niewielka ilosc dostepnych modeli chronometrow, podstawiajac przechodniom pod nos kaalogi najrozniejszych marek i pytajac na jakiego sikora mieliby ochote. To sie nazywa dostepnosc towaru. Z wielkim bolem, ale musze powiedziec, ze rolexa sobie z Tajlandii nie przywiozlem. Nocny bazar jest atrakcja sama w sobie i musimy sie przyznac, ze przechadzalismy sie tymi ulicami w zasadzie codziennie. Wielkich zakupow nie poczynilismy, ale cos tam do naszej tajskiej paczki weszlo. No moze troche wiecej niz cos.

Po meczacych spacerach i szalenstwach bazarowych postanowilismy dac sobie troche wytchnienia. Czy moze byc cos bardziej relaksujacego niz tajski masaz? Pewnie moze, ale w Tajlandii jest to podstawowa forma doprowadzenia umeczonych czesci ciala do stanu uzywalnosci. Na prawie kazdym kroku, nie wylaczajac kompleksow swiatynnych, mozemy znalezc salony masazu, czy nawet kilka foteli ustawionych na ulicy obok szyldu z oferta foot massage. My jesnak nie poszlismy na latwizne. No bo tylko tak moznaby nazwac przekroczenie jednego z wielu, wielu dostepnych salonow. Zamiast tego udalismy sie na nasz masaz do .... kobiecego wiezienia. Tak wlasnie, do wiezienia. Wiezienie dla kobiet w Chiang Mai nie ma wiele wspolnego z nieslawnymi tajskimi osrodkami penitencjarnymi, gdzie jak sie trafi, to pewnie sie juz nie wyjdzie. To miejsce to pelna cywilizacja. A w trosce o przyszlosc swoich "domownikow", te wiezniarki, ktore maja juz mniej niz 6 miesiecy do odsiedzenia moga nauczac sie nowego zawodu np. wlasnie sztuki tajskiego masazu. I codziennie, w budynku obok zabudowan wieziennych mozna doznac jedynej w soim rodzaju atrakcji tajskiego masazu wieziennego. Jako ludzie swiatowi i pelni troski o przyszlosc bliznich postanowilismy wesprzec mlode wiezniarki w ich drodze do swiatlego spoleczenstwa. Masaz byl wykonany poprawnie i wyszlismy z niego odmlodzeni, zrelaksowani i odprezeni. Kazdy miesien byl wdzieczny za te odrobine tajskiej sztuki. No i najwazniejsze, ze wyszlismy:)

Tak wlasnie przedstawial sie nasz pobyt w Ayuthai i Chiang Mai. Z Chiang Mai wsiedlismy w autobus klasy VIP i udalismy sie do Bangkoku. Po krotkim i opisanym juz przeze mnie pobycie w stolicy przenieslismy nasze umeczone ciala na piaski Ko Lanty, jednej z wielu, wielu cudownych wysp Tajlandii.

C. D. N.