poniedziałek, 29 grudnia 2008

Cuba Libre! - czyli spotkanie ze Staruszka Rewolucja, czesc 1




Kuba jest miejscem, do ktorego zawsze chcialem pojechac i jakos nigdy nie udawalo mi sie tam dotrzec. Planujac kazda kolejna podroz, zastanawiajac sie gdzie pojedziemy, zawsze na pierwszym miejscu proponowalem ta wyspe. I zawsze cos stawalo na przeszkodzie. Tym razem, planujac cala wyprawe warunkiem bylo to, ze Kuba bedzie jednym z krajow, ktore odwiedzimy. Bylo wiele watpliwosci, wiele problemow, ale gdy w koncu bedac w Ekwadore kupilismy bilety na Kube, poczulem, ze marzenie sie spelni. I to jeszcze za zycia brodatego Fidela.

Samo przetransportowanie sie na wyspe nie obylo sie bez przygod. Lot mielismy z Gwatemala City, przez Mexico City i Cancun. Pierwszy wylot o 6.45 rano. Zeby wyrobic sie na ten lot, wstalismy przed czwarta rano, zapakowalismy sie w mikrobusik i w ciemnosciach nocy ruszylismy z Antigua na lotnisko. Tam wszystko odbylo sie sprawnie i juz wkrotce moglismy drzemac na pokladzie samolotu. Przygoda zaczela sie w Meksyku, gdzie musielismy sie przesiasc na inny samolot. Wg rozkladu mielismy na to okolo pol godziny, co od razu automatycznie powodowalo, ze plan byl napiety. Dziwnym trafem na wykazie odlotow wyswietlanych na ekranach na lotnisku, naszego lotu nie bylo. Jeszcze w samolocie skierowano nas do bramki numer 19, gdzie jednak nic konkretnego nie znalezlismy. Zapytalismy sie wiec milego przedstawiciela linii lotniczych Mexicana de Aviacion gdziez to mamy sie udac. Pokierowal nas do bramki B, ktora okazala sie lezec po przeciwnej stronie terminalu i byc hala pelna ludzi. Tam po raz kolejny zapytalismy sie stosownej osoby o konkrety, a w odpowiedzi uslyszelismy, ze nasz samolot odlatuje z bramki numer 38, czyli na zupelnie przeciwnym koncu terminala. No to w droge bo godzina odlotu wlsnie wybila, a nas na pokladzie jak nie bylo tak nie ma. Biegiem, z dosc ciezkim bagazem podrecznym zawierajacym efekty naszych bazarowych eskapad po Gwatemali, ruszylismy w strone wskazanej nam bramki. Dziwnym trafem jednak oznaczenia na lotnisku wskazywaly, ze bramek jest jedynie 36. Ale nic, oficjele powiedzieli 38 to idziemy. Oficjele, jak sie okazalo, byli jednak w bledzie. Na terminalu numer 1 bramek jest 36. Wkurzony niemilosiernie, spocony zaatakowalem kolejny punkt informacyjny na lotnisku. Pan podzwonil, pogadac i oswiadczyl, ze lot do Hawany jest z bramki numer 17, czyli tuz obok miejsca, gdzie wyszlismy z samolotu!!! Godzina wylotu mionela juz jakies 15 minut wczesniej, ale nic idziemy. Dotarlismy do wskazanej bramki, grozac po drodze palcem osobnikowi, ktory rozpoczal nasza wedrowke po lotnisku. Jak sie okazalo, samolot jeszcze nie odlecial. Uff. Biegiem do czekajacego autobsu, ktory pelen czekajacych ludzi, zaraz ruszyl w strone samolotu. Jechal, jechal i podjechal w koncu pod jeden z aeroplanow. Postal tam z piec minut, nie otwierajac drzwi i ... zabral sie w powrotna droge. No niee, ze my nie potrafimy znalezc bramki to jeszcze ok, ale ze oni nie wiedza ktory samolot to juz przesada. Kierowca w miedzyczasie dojachal do punktu wyjscia, zatrzymal sie, nie wysiadajac pogadal przez okno z kolega z innego autobusu i ni mniej ni wiecej tylko zawrocil, jak sie okazalo w strone tego samolotu do ktorego juz raz dotarlismy. Tam znowu sie zatrzymal, ale po paru minutach tym razem drzwi sie otworzyly i moglismy wsiasc na poklad. Ufff, myslimy, w koncu. Gwoli formalnosci zapytalem stewardess, czy aby wszystkie bagaze udalo sie przeladowac, i uzyskawszy twierdzaca odpowiedz udalem sie na swoje miejsce czujac szybsze bicie serca zwiazane tak z maratonem po lotnisku jak i z miejscem, do ktorego lecielismy. Po przystanku w Cancun, dziwnej procedurze przejscia po raz drugi przez sluzby imigracyjne (w Meksyku, nawet jesli jestes tranzytem, musisz przejsc przez immigration) i kolejnej godzinie lotu, pod nami ukazala sie kubanska ziemia. Pola uprawne, pola, pola, jakas fabryka, pola i autostrada, po ktorej wydawalo sie, ze malo co jezdzi. Pare minut i wyladowalismy. Jestesmy na Kubie!!! Wiele slyszelismy o kolejkach panujacych tu do kontroli granicznej, ale w naszym przypadku praktycznie takiej nie bylo. Co ciekawe do urzednika nie moglismy podejsc we dwojke, jak to zwykle bywa, ale trzeba sie bylo do wywiadu rozdzielic. Ewelinka poszla pierwsza, a mnie skierowano do drugiego okienka. Tam standardowe pytania, w jakim celu, gdzie bedziemy mieszkac etc. oraz czym sie zajmuje. No to mowie co i jak, ale pani nie wiedziala co to PR. No to ja, ze pracuje z dziennikarzami, ona na to, czy jestem dziennikarzem? Ja mowie, ze nie, ze tylko z nimi pracuje. Ale cos jej sie nie spodobalo. Odeslala mnie na bok i zaczela konferowac z kolezankami. Ewelinka byla juz w tym czasie po drugiej stronie. No ladnie mysle, tyle czekalem zeby tu dojechac, tyle lat marzenia i planowania, a oni mnie nie wpuszcza. Mnie?! Po kilku minutach zostalem zawezwany spowrotem przed oblicze srogiej pani, ktora stwierdzila todo bien y bienvenidos a Cuba. Bzyknely drzwi i ucieklem na druga strone. Udalo sie. Teraz pozostalo nam tylko odebrac bagaze i ruszyc na podboj Hawany. Ale tu ... czekamy i czekamy, rozne bagaze wypadaly na rampe, ale nie nasze. W koncu wszystko ustalo, bagazy nie ma. No ladnie, tego jeszcze brakowalo. Obsluga lotniska mowi, ze to juz wszystko i zeby isc do reklamacji. Tutaj tropiki, lato i gorac a my w jeansach, bez ubran, niczego. Zgubili nam bagaze. Jak sie okazalo przy okienku do spraw reklamacji nie bylismy jedynymi pasazerami tego samolotu. Przemila pani wziela nasze kupony, postukala w komputer (dzieki Bogu jakas komputeryzacja jednak na Kubie jest) i stiwerdzila, ze mamy szczescie bo nasze bagaze leca innym lotem Mexicany i beda za godzine. Poczekajcie i bedzie ok. No to czekalismy. Przy okazji mielismy pierwsza stycznosc z stosunkiem Kubanczykow do zakazow. W tym przypadku, mimo ze palenie na lotnisku jest zabronione, o czym swiadcza liczne obrazki z przekreslony pecikiem, nikt sie tym nie przejmowal. Nawet ochrona, czy inna milicja. Ot na Kubie wszystko jest nielegalne, ale nikt sie nic z tego nie robi. Pewnie nawet Fidel by tu palil, gdyby nie rzucil nalogu pare lat temu. A na bagaze jak czekalismy tak czekalismy. W koncu wyladowal stosowny samolot. Z niepokojem ustawilismy sie przy rampie i wypatrywalismy plecakow. Jedna minuta, dwie, trzy, dziesiec .. w koncu sa. Jestesmy uratowani! Mozemy ruszac dalej.

Zabralismy sie stamtad szybciutko, dokonalismy wymiany naszych funduszy na "dewizowe" peso convertible oraz lokalne peso cubano znane rowniez moneda nacional i w droge do miasta. Ku naszemu zdziwieniu, taksowki czekajace na lotnisku to nie byly lady, czy inne moskwicze, ale porzadnie wygladajace peugeoty. Po krotkiej negocjacji i wyeliminowaniu posrednikow chcacych wywidowac cene swoja prowizja za znalezienie ci stojacej piec metrow dalej taksowki, ruszylismy w strone centrum.

Juz za zakretem dostrzeglismy pierwsze relikty motoryzacyjnej historii w postaci amerykanskich oldsmobili, ktore rocznikowo zatrzymaly sie na 1959 roku. A wiec to wszystko prawda! Stopniowo pojawialo sie ich wiecej, a oprocz nich byly w koncu tez i lady, wolgi, moskwicze, a nawet nasze maluszki i Fiaty 125p. Wszystko tak jak mialo byc. Kuba. Hawana. W koncu! Dwadziescia kilometrow dalej dotarlismy do Vedado i zarezerwowanej casa particular, ktora stala sie naszym kubanskim domem na najblizsze pare dni.

Tu moze pare slow na temat zakwaterowania na Kubie. Otoz najbardziej ekonomicznym sposobem jest mieszkanie wlasnie w tzw. casa particular, czyli u kogos w domu, kto wynajmuje pokoj turystom (o roznym standardzie, zaleznie jak sie trafi) i kto placi za to slono stosownym urzedom –nawet 300CUC miesiecznie, niezaleznie, czy ma gosci czy nie. Suma nieprawdopodobnie wysoka jak na lokalne warunki. I my wlasnie w takich miejscach zatrzymywalismy sie podczas calego naszego pobytu. W Hawanie ulokowalismy sie w budynku z lat 30 XXw. przy ulicy Infanta, rzut beretem od Maleconu. Lokalizacja porzadna i mieszkanie rowniez. Merici, ktora byla nasza gospodynia (swoja droga lekarka z wyksztalcenia) zaopiekowala sie nami bardzo milo i jesli chodzi o noclegi to zaplanowala nam w zasadzie cala podroz. Zaplanowala tzn. podzwonila po znajomych w innych miastach i porezerwowala nam mieszkanka w tych miejscach, gdzie wiedzielismy, ze na pewno bedziemy. Takie biuro podrozy, albo siatka wsperajacych sie znajomych.

Pierwszy nasz wieczor ukoronowalismy sobie wyjsciem na kolacje polaczona z degustacja prawdziwego kubanskiego mojito (srednie, ale to juz zalezy od barmana) i nocnym spacerem po hawanskim Maleconie. Knajpka, do ktorej wyslala nas Merici byla przyjemna z panem grajacym na pianinie. Normalnie wydawala sie calkiem ekskluzywna, ale ceny byly zdecydowanie przystepne. No wiec posililismy sie wieprzowinka (ulubione chyba mieso Kubanczykow, moze poprzez to, ze wolowina jest reglamentowana) i ruszylismy nad wybrzeze. Fale tego wieczoru nie obmywaly Maleconu, po ktorym przechadzalo sie mnostwo kubanskich zakochanych par (popularne miejsce dla tej konkretnej aktywnosci), a po jezdni przejezdzaly sobie wiecznie zywe relikty amerykanskiej historii motoryzacji urozmaicane co jakis czas radziecka, chinska i europejska mysla technologiczna. Zakochanym parom chwile umilali uliczni grajkowie, za drobna oplata przygrywajacy smetne melodie, a nastroju dopelnialy liczne butelki rumu krazace pomiedzy spacerowiczami. Dzien, mimo swoich niekoniecznie przyjemnych atrakcji zakonczyl sie wiec przemilo, a ja poczulem, ze naprawde tu dolecialem. Bylismy na Kubie.

C.D.N.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Do pełni szczęścia brakuje jeszcze tylko świetnie zachowanego poloneza :)

Dookola Świata 2008 pisze...

Ha ano brakuje. Tego cudu motoryzacji nawet tam juz nie ma:)