niedziela, 14 grudnia 2008

Lago Atitlan, czyli jezioro jak z bajki

Z ciezkim sercem opuscilismy Antigue, postanawiajac sobie, ze jeszcze tu wrocimy przed wylotem z Gwatemali. Udalismy do Panajachel, miasteczka polozonego nad jeziorem Atitlan, jednym z najpiekniej polozonych zbiornikow wodnych na swiecie.



Nasza droga z Antigua uplynela nam na pokladzie dwoch chicken busow. O ile pierwszy etap podrozy odbylismy bez problemu, siedzac sobie wygodnie (na ile sie tylko dalo), to gdy przyszlo do przesiadki, nie bylo juz tak slodko. Otoz zapakowalismy sie (z wielkim trudem) do kolejnego pojazdu i zostalismy jednymi z tych szczesliwcow, korzy przysiadaja sobie na ramieniach innych, probujac rownoczesnie zlapac rownowage na zakretach. Generalnie te zakrety nie mialy jednak wiekszego znaczenia, a to dlatego, ze bylismy scisnieci jak sardynki i nie bylo szans przewrocic sie na ktorakolwiek ze stron. Ja jechalem z tylu (musialem zaopiekowac sie plecakami na dachu), Ewelinka z przodu. A przed nami byly dwie godziny drogi. Na szczescie po pewnym czasie awansowalismy do pozycji siedzacej, na poczatku na trzeciego - uzyczajac ramienia innemy wspolpasazerowi, pozniej do pozycji srodkowej, a na koncu na miejsce luksusuwe, przy oknie. Po pewnym czasie, w zasadzie pod koniec podrozy udalo nam sie tez zjednoczyc w przedniej czesci autobusu. Dzieki Bogu, ze kierowca zatrzymuje sie w dowolnym miejscu na wezwanie kazdego pasazera. Sprawia to ze na pokladzie jest w miare spora rotacja.

Dotarlismy wiec do Panajachel, jednego z trzech popularnych lokacji dla chetnych do podziwiania urokow Atitlan. Trzeba jednak przyznac, ze to miasteczko jest ulokowane najkorzystniej pod wzgledem widokowym. Ale o tym za chwile. Zameldowalismy sie w hosteliku, ktorego szukanie zajelo nam chwile, ale tylko przez nasze wybredne charaktery i postanowienie, ze chcemy placic jak najmniej. W koncu sie udalo. Zawsze wczesniej, czy pozniej sie udaje. Nie dalismy juz jednak rady zdazyc na zachod slonca nad jeziorem. Pozostala nam eksploracja samego miasteczka. Za wiele nie ma ono jednak do zaoferowania. Jako ze przybyszow jest tu caly czas sporo, jest jedna glowna uliczka, na ktorej skupia sie zycie turystyczne. Pelno tu agencji podrozy, jest bazarek, sa sklepy i knajpki. To co zawsze. A skoro nic ciekawego to i nic ciekawego tego dnia juz nie robilismy. Spozylismy przyzwoita kolacje, pogralismy w karty i dzien sie skonczyl.

Pierwsza polowe nastepnego dnia spedzilismy na niedzielnym bazarze w Chichicastenango, ktory podobno jest najwiekszym w Ameryce Srodkowej. Moze to i prawda, chociaz rozmiarami nie zachwyca az tak bardzo. Ot plac i pare uliczek zapelnione po brzegi Gwatemalczykami, straganami i turystami ze wszystkich stron swiata. Warto tu jednak wpasc i to przezyc. Czy to dobre miejsce na zakupy ciezko powiedziec. Biorac pod uwage liczby turystow przybywajacych tu jedynie w celu zakupow, sila przebicia w targowaniu jest zdecydowanie mniejsza niz w bardziej kameralnym otoczeniu. Jest tu jednak niesamowity wybor towarow. I mimo calej swojej turystycznosci, market w Chichi jest zapelniony w wiekszosci przez tubylcow. To oni stanowia wiekszosc i to oni decyduja o kolorycie tego miejsca i jego atrakcyjnosci. Przy glownym placu sa tez dwa biale kosciolki, do ktorych warto zajrzec, gdyz jest to jedno z miejsc, w ktorym religia katolicka laczy sie z obrzadkami Majow. Oprocz fidurek swieych, oltarza i calej tradycyjnej otoczki, sa tam oltarzyki, z ktorych korzystaja szamani dokonujac swoich obrzedow, usmiercajac kury i ofiarujac inne rzeczy. Cos na ksztalt kosciola w Chamula, w Meksyku. Mistyczne miejsce.
Do Chichi warto sie wiec wybrac, ale tylko w niedziele lub wtorek, gdy ludnosc miasteczka wzrasta kilkakrotnie, a za tym tez ceny.











Do Panajachel wrocilismy z niewielkimi zakupami i od razu udalismy sie w kierunku brzegu jeziora, aby w koncu nacieszyc oczy widokami. I moj Boze, jakiz to widok. Jesli czasami mowi sie, ze jakis krajobraz wart jest milion dolarow, jezioro Atitlan ware jest dziesiatki zielonych. Od strony Pana (swojska nazwa miejscowosci), po przeciwnej stronie nad wodami jeziora goruja stozki trzech wulkanow. I to wlasnie tworzy niesamowity klimat. Pana polozone jest po wschodniej stronie, wiec jest idealnym miejscem do obserwowania zachodu slonca. A spektakl jest niesamowity. Zdjecia sa moze i kiczowate, ale i tak wszyscy je robia. Bo jest to cos pieknego.





Przy dziennym swietle, nie zmacanym rozowa poswiata wieczoru, Atitlan prezentuje sie rownie imponujaco.



Nastepnego dnia postanowilismy wybrac sie do pozostalych dwoch miasteczek polozonych po zachodniej stronie. Saniago Atitlan bylo pierwszym, do ktorego przybilismy. Samo w sobie okazalo sie nie do konca interesujace, ale wielce ciekawy okazal sie pewien zwyczaj, ktory kultywuje sie wlasnie tu (ogolnie jest to czesc religijnej tozsamosci Gwatemali, ale Santiago szczegolnie jest z tego znane). Chodzi mi mianowicie o "postac" Maximona - jedna z najbardziej osobliwych przejawow ludowej religijnosci. Jest to swego rodzaju "swiety" w postaci figurki mezczyzny w kapeluszu i z cygarem w ustach. Kazdego roku, w okresie Wielkiego Tygodnia odbywa sie jego pielgrzymka z jednego domu do nowego, ktore przyjmie na siebie role swoistego sanktuarium. Wlasnie tam, Maximon odwiedzany przez ludzi skladajacych mu w ofierze rum, tyton, jedzenie, czy po prostu pieniadze. W zamian ma on spelnic ich zyczenia lub modliwy. W Santiago, lokalne dzieciaki za drobna oplata zaprowadzil nas do miejsca, w ktorym w tym roku Maximon urzedowal. Pokoj byl ciemny, palily sie swiece, a przy stole siedzieli mezczyzni w stanie wskazujacym na spozycie znacznej ilosci aguardiente. Przy stole, na krzesle siedziala figurka Maximona, w kapeluszu, przyozdobiona szarfami i nieodlacznym papierosem w ustach. Pod nim tacka z pieniedzmi. Co chwila przychodzil ktos, calowal jego ubranie, dawal datek i prosil o spelnienie swojej modlitwy. Ciekawe doswiadczenie.



Poza Maximonem w Santiago nic ciekawego juz nie bylo. Zabralismy sie wiec na poklad lodeczki i poplynelismy do San Pedro de la Laguna. To spokojne miasteczko (duzo spokojniejsze od Pana) jest swego rodzaju lokalnym centrum jezykowym. Pelno tu szkol do nauki hiszpanskiego, a wiec i pelno przybyszow. Atmosfera byla senna i w takim samym tempie przechadzalismy sie waskimi uliczkami. Gdy doszlismy do wniosku, ze nic wiecej nas tu nie spotka, spoczelismy na obiadek w jednej z knajpek, a nastepnie wrocilismy do naszej miescinki.

Po nasyceniu sie widokami jeziora, postanowilismy ruszyc w dalsza droge. Obrazajac sie na wspomniane juz turystyczne minibusiki, ruszylismy w dluga podroz na polnoc kraju, do Flores - bazy wypadowej do ruin w Tikal.

Brak komentarzy: