wtorek, 16 grudnia 2008

Semuc Champey, czyli gwatemalski kandydat do naturalnego cudu swiata

Pierwotnie nasz plan byl taki. Z Tikal ruszamy spowrotem na poludnie Gwatemali i odbijamy do polozonych tuz przy granicy, ale juz w Hondurasie kolejnych ruin Majow, mianowicie Copan. Ale jak to zwykle bywa z, plany ulegaja zmianie. I nasz, po drobiazgowym przeanalizowaniu opcji przejazdu w tamta strone zmienil sie tak, ze Copan zostawilismy sobie na nastepny raz (gimnastyka zwianaza z przetransportowaniem sie do Hondurasu byla ponad nasze watle sily), a zamiast tego postanowilismy zapoznac sie z polecanym przez wszystkie poznane przez nas osoby, Semuc Champey. O tym co kryje sie pod ta nazwa opowiemy za chwile. Na razie pare slow na temat zwykly i codzienny, czyli transport w Gwatemali.

Otoz aby dojechac do Semuc Champey, najpierw trzeba dotrzec do wiekszego miasteczka polozonego nieopodal, czyli Coban (nie mylic z honduraskim Copan). I po malych perturbacjach zwiazanych ze znalezieniem zwyklego, a nie turystycznego transportu, ruszylismy w droge. W Gwatemali, jak sie okazalo, chicken busy, mimo ze sa podstawa calej transportowej egzystencji, sa czasami zastepowane przez mikrobusy, czyli takie klasyczne vany. Ma to miejsce na trasach dluzszych, ktore byc moze owe chicken busy nie do konca sa w stanie pokonac. No wiec na pokladzie takiego mikrobusa, w towarzystwie lokalnym i przy akompaniamencie starych filmow produkcji meksykanskiej odtwarzanych z przenosnego dvd dotarlismy do Coban. Do hostelu zawiozl nas osobnik poruszajacy sie samochodem w stylu hawanskich ulic, czyli kilkudziesiecioletnim oplem, w ktorym drzwi zamykaly sie na sznurki, ale caly czas jezdzil. Pogoda od razu okazala sie malo sprzyjajaca za sprawa nieprzyjemnych opadow atmosferycznych i lekko niskiej temperatury. Po wieczornym spacerze po miescie w poszukiwaniu czegos do zjedzenia, utwierdzilismy sie w przekonaniu, ze Coban do zaoferowania za wiele nie ma, czytaj nic. No ale przeciez nie zjawilismy sie tu dla walorow architektonicznych tego miejsca, ale aby zapoznac sie z nieodleglym cudem natury, szmaragdowymi wodami i formacjami skalnymi Semuc Champey. Udalismy sie tam z samego rana. Najpierw mikrobusem do miasteczka Lanquin, gdzie czekala nas przesiadka ... na ciezarowke. Ot zwykla ciezarowke z otwarta paka i umocowanym na gorze pretem do trzymania sie. Takim oto srodkiem transportu po kilkunastu minutach karkolomnej jazdy, podczas ktorej, spod kol uciekaly weze, dotarlismy do bram parku narodowego. Jako ze ruszylismy w zasadzie bez sniadania, pozywilismy sie w miejscowej knajpce i dopiero wtedy ruszylismy na podboj tych cudow natury. Pogoda w stosunku do Coban roznila sie znacznie, przynajmniej jesli chodzi o temperature, ktora tam wymuszala noszenie polaru, tutaj zas przyciskala nas do zalozenia bardziej lekkich strojow. W takiej atmosferze ruszylismy na spotkanie z natura.






Bo Semuc Champey to nie ruiny Majow, czy kolonialne zabytki architektury, to krajobraz stworzony silami przyrody. To przepiekna dolina, z plynaca w dole rzeka o kolorze szmaragdowym, ktora stworzyla wlasne dziela sztuki w wapiennych skalach. Dziela te to po prostu wodospady, mniejsze i wieksze, to takze baseniki, do ktorych wskakuja spoceni turysci po uprzednim przebraniu sie w stroje kapielowe. Niebo bylo pochmurne, ale spacer po przyrodniczych sciezkach wzdluz rzeki, wsrod tropikalnej roslinnosci i takiej samej wilgotnosci sprawil, ze nie odmowilismy sobie przyjemnosci kapieli. Przebralismy sie wiec w stosowny stroj i wskoczylismy do przyjemnie chlodnej wody. Przed nami byl maly wodospad, za nami kolejny, po bokach porosniete dzungla zbocza, a w oddali wila sie rzeka. W takich warunkach przyszlo nam sobie poplywac. Co ciekawe w wodzie zyly jakies specyficzne rybki, ktore, jak czlowiek stanal w miejscu, podplywaly i zaczynaly cie podskubywac. Nie byly to raczej wspominane juz przezemnie rybki Canero, ale i tak wrazenie bylo dosc dziwne. Lekarstwem na nie okazalo sie plywanie lub tez stanie pod spadajacymi kaskadami wody. Tam sie nie zapuszczaly i dawaly spokoj.





Semuc Champey to naprawde przyjemne miejsce, pelne pieknych sciezek spacerowych, z ktorych mozna obserwowac rozne fragmanty rzeki i formacji skalnych. To takze punkt widokowy polozony na wzgorzu, z ktorego widac panorame calej okolicy oraz pelny obraz jaki maluje woda u podnoza. To takze jaskinie, do ktorych mozna zajrzec i ktorych korytarzami mozna spacerowac. Wieksze i bardziej znane sa w pobliskim Lanquin, ale ani tu, ani tam sie nie wybralismy. Jakos tak do jaskin nas nie ciagnelo. Calosc jest tez gwatemalskim kandydatem w internetowym glosowaniu na nowe siedem naturalnych cudow swiata.

Po kapieli ruszylismy w droge powrotna do Lamquin i dalej do Coban. Dotarlwszy tam pod wieczor nie mielismy juz za wiele do roboty. Zorganizowalismy sobie wiec dalsza droge na nastepny dzien. Z Coban ruszylismy do miejsca, ktore nam sie najbardziej z Gwatemali podobalo, do miejsca ktore skradlo nam serca, a mianowicie Antiguy. Spedzilismy tam ostatnie cztery noce, przed kolejnym wyzwaniem - wyspa jak wulkan goraca, czyli perla Karaibow, ostoja socjalizmu, krajem Fidela, Che i jedynym na swiecie miejscem wciaz broniacym sie przed wplywami "imperialistycznych lap sasiada z polnocy" ... spelnienie moich podrozniczych marzen - Kuba.

Brak komentarzy: