wtorek, 4 listopada 2008

Cuyabeno, czyli wyprawa do lasu ... rownikowego



Zycie na wysokosciach, zwlaszcza w okresie wczesnej wiosny ma to do siebie, ze w nocy jest zimnawo, w dzien goraco i ciezko wlezc pod gore bez zadyszki. Biorac pod uwage fakt, ze w Peru nie bylo za nisko, a i w Ekwadorze nie chadzalismy za bardzo po nizinach, zdecydowalismy sie przeniesc w cieplejszy klimat, choiazby na chwile. Zeby jednak nie ulatwiac sobie zycia lezeniem na plazy, wybralismy sie na cztery dni w ekwadorska czesc puszczy amazonskiej, do parku narodowego Cuyabeno. Z Quito wsiedlismy w nocny autobus, ktory po siedmiu godzinach podczas ktorych kierowca postanowil przystosowac nas do wilgotnosci i klimatu dzungli nie wlaczajac klimatyzacji, wysiedlismy w miejscowosci Lago Agria. Nic tu specjalnego oprocz polozenia w bezposrednim sasiedztwie parku i Kolumbii. Stad, juz mniejszym busikiem z otwieranymi oknami, podstawionym przez biuro turystyczne ruszylismy w dwugodzinna droge do brzegu rzeki. Po dotarciu tam i krotkim lunchu wsiedlismy w wyrzezbione z pnia drzewa kanoe i napedzani silnikiem spalinowym (niestety) ruszylismy w dol rzeki ku celowi naszej wyprawy, czyli grupie chatek o wdziecznej nazwie Samona Lodge. Juz za zakretem rzeki naszym oczom ukazala sie sceneria znana dotad tylko z magazyow podrozniczych, czy filmow Indiana Jonesa. Brunatna rzeka, leniwie plynaca wzdluz brzegow obrosnietych wiecznie zielonymi drzewami, lianami, krzakami i wszelkimi innymi rodzajami flory. Naprawde znalezlismy sie w dungli. Przewodnik wdziecznie poinformowal nas, aby miec oczy i uszy szeroko otwarte na obserwujacych nas z ukrycia reprezentantow miejscowej fauny. Mimo halasu wywolywanego przez motor lodki juz w czasie tej pierwszej przejazdzki udalo nam sie zobaczyc skaczace po drzewach malpy i sporo niezwykle kolorowych ptakow. W miedzyczasie zaczelo padac (co radosnie przewidzial siedzacy w zieleni tukan), i jak to bywa na lodzi, ktora kiedys byla pniem drzewa, dachu nie bylo. Poncza nam wreczone okazaly sie lekko zawodne, co sprawilo, ze po dwoch godzinach podrozy dotarlismy do punktu docelowego na wpol przemoczeni, na wpol susi. Ale na pewno zadowoleni.







Samona Lodge okazala sie grupa kilku, polozonych tuz nad brzegiem rzeki Cuyabeno, chatek na palach, zbudowanych w naturalny sposob, z naturalnych srodkow, czyli deski, dach z lisci i to chyba na tyle, nie liczac materaca na lozku. Zakwaterowanie bylo podstawowe, chociaz mielismy wlasny dwuosobowy "pokoj" z lazienka w jednej z chat, ktora dzielilismy z trzema Niemkami i jedna reprezentantka USA. Nasze "pokoje" poprzedzielane byly tylko deskami, sufitu nie bylo, jedynie ten wspomniany juz dach ze strzechy, umiejscowiony nieco wyzej. Przewiew byl lekki, ciemnosc wieksza, a slyszalnosc sasiadow znakomita. Oczywiscie pradu nie bylo, zamiast tego romantyczna atmosfera przy swiecach. W prysznicu orzewiajaco chlodna woda (deszczowka, albo z rzeki), ktora biorac pod uwage, ze deszcz i tak nas orzezwil, moglaby byc lekko cieplejsza. Nikt jednak nie narzekal. Przed zmierzchem zaliczylismy jeszcze wyprawe lodzia nad jezioro Laguna Grande, utworzone z doplywow okolicznych rzek i rzeczek. Co ciekawe w porze suchej, wysycha ono calkowicie. Widok byl niesamowity, zachod slonca, drzewa wyrastajace wprost z tafli wody, spiew ptakow. Nastawala noc, czyli czas, gdy dzungla budzi sie do prawdziwego zycia i wszystko wychodzi z ukrycia.
I rzeczywiscie, w drodze powrotnej do domkow, mielismy okazje widziec kilka kajmanow, cierpliwie, bez ruchu czekajacych na obiad, ktory nawinie im sie pod nos.



Noc to czas, kiedy wszystko sie w dzungli zmienia. Tracisz ja z pola widzenia, natomiast slyszysz duzo bardziej intensywnie. Otacza cie kakafonia dzwiekow. Tysiace, jesli nie miliony stworzen - insektow, zab i co tam sie jeszcze da - zaczynaja swoj najdonioslejszy koncert. Wszystko slychac, nic nie widac.

Wiekszosc stworzen, ktorych moznaby sie w dzungli obawiac, jak pajaki, weze i inne drapiezniki, zeruje wlasnie w nocy. Co ciekawsze, w nocy wylaza takze innego rodzaju zyjatka, jak chocby pospolite karaluchy, ktore jak sie okazalo, bardzo lubia chatki z przyjezdnymi turystami i paste do zebow. Mozna powiedziec, ze dzieki slabemu swiatlu swiec, nie widzielismy ich wszystkich, ale i tak naliczylismy ich za duzo. Na noc po prostu trzeba bylo szczelnie naciagnac moskitiere na lozko i wiecej sie nie rozgladac. Czasami lepiej nie widziec. Do snu utulaly juz tylko dzwieki lasu, tysiace dzwiekow.

Noc przezylismy, a dzien rozpoczelismy rano od sutego sniadania. Prawdopodobnie zebysmy mieli sile na to co mialo nastapic pozniej. Wsiedlismy mianowicie w plywajacy, zmotoryzowany pien drzewa i udalismy sie do lasu na trzygodzinny "spacer" o ile tam mozna nazwac przemieszczanie sie po sciezce otoczonej ze wszystkich stron bujna, tropikalna roslinnoscia, przy dzwieku uporczywie atakujacych komarow. Naszym przewodnikiem byl mieszkaniec jednej z niedalekich wiosek indianskich, wiec znal sie na rzeczy. Spacer mial nam na celu uzmyslowic ile dobrodziejstwa kryje sie w amazonii i zeby lepiej nie pomylic jednej liany z druga, bo zamiast wody mozemy sie napic smiertelnej mikstury. Poznalismy wiec roslinki dobre na przeziebienie, zapalenie pluc, drewo chininy, z ktorego powstawaly pierwsze leki na malarie, a dzisiaj glownie chyba tonik do zmiesznia z ginem. Zapoznalismy sie takze ze slawna liana kurary, z ktorej indianie wyrabiaja trucizne do swoich strzalek.











Zmoczeni, a wlasciwie przepoceni (noszenie dlugich spodni, koszuli z dlugimi rekawami i kaloszy w tej rownikowiej saunie nie jest najmilsze) wydostalismy sie z gaszczu i wrocilismy do bazy. Tam po szybkim prysznicu rozlokowalismy sie w "maloce" na hamakach w oczekiwaniu na dalsze aktywnosci. Po tym relaksie znowu wsiedlismy do naszego kanoe, bez ktorego nigdzie nie da sie tu przemiescic i udalismy sie na ryby. A dokladnie na polow piranii, ktore byly w naszej okolicy dosc popularne. Lowienie tych stworzen nie ma nic wspolnego ze spokojem i kontemplacja na naszych mazurskich pomostach. W amazonii nakladasz na haczyk kawal czerwonego miesa, wrzucasz to do wody a koncem kija walisz i macisz powierzchnie rzeki imitujac ... agonie rannego zwierzecia. I tyle, nie potrzeba nawet splawika, branie czuc od razu. Delikatne podgyzania przynety przez ostre jak brzytwa zeby. Ha, wydawaloby sie ze zlapanie takiej to latwizna. Niestety udalo nam sie zlapac tylko jedna (poddala sie rodowitemu Ekwadorczykowi), za to troche miesa sie najadly. Zmeczeni tym wysilkiem odplynelismy kawalek, nad wspomniane juz przezemnie jezioro, aby ... wykapac sie. Woda miala przyjemna, orzezwiajaca temperature i nie przeszkadzala swiadomosc, ze pelno w niej piranii:) Podobno nie sa niebezpieczne jak jest duzo wody, w porze suchej, gdy zbiorniki sa mniejsze, a co za tym idzie mniej jest jedzenia, sa bardziej wyglodzone. Ale wtedy kto by sie kapal jak nie ma wody. Zreszta mnie bardziej od piranii interesowala obecnosc malych rybek "canero" lub z portugalskiego "candiru". To malenstwo, zwane tez ryba wampirem lubi wplywac w, jakby to wyrazic, rozne otwory. Generalnie najbardziej jej odowiadaja skrzela wiekszych ryb, gdzie wplywa, zaczepia sie specjalnym haczykiem i pasozytuje, rosnac. Zdaza sie jednak ze spotka na swej drodze czlowieka i wplynie w nie ten otwor co trzeba. Jesli chodzi o mezczyzn to nie da sie tego obejsc bez amputacji...brrr. I mimo zeprzewodnik zapewnial nas, ze w tych wodach nie ma canero, ja plywalem w majtosach i kapielowkach. Przezornosc to podstawa.







Po tych ablucjach i zachodzie slonca widocznym z powierzchni jeziora wrocilismy do naszego obozu. Nie byl to jeszcze koniec emocji na dzisiaj, bowiem w planach byl jeszcze nocny spacer po okolicy. A jak juz wspomnialem po nocy wszystko wyglada inaczej. A w zasadzie nie wyglada. Wyobraznia robi swoje, ale nie spotkalismy niestety zadnych morderczych stworzen oprocz malego skorpionka, wilczego pajaka i zaby. Wczesniej jeszcze wracajac z jeziora, wypatrzylismy na krzaku malego boa drzewnego. Jesli chodzi o faune, to na ten dzien bylo to prawie wszystko. Prawie, bo oprocz grupy wiernych wspolspaczy-karaluchow, doszlo do bliskiego spotkania trzeciego stopnia z jedna z CZTERECH (!!!!) zamieszkujacych dach naszej jadalni, tarantul. Ogromny wlochaty potwor o osmiu nogach przechadzal sie po deskach nad naszymi glowami. Pozostala trojka na szczescie byla niewidoczna i o ile nie byla u mnie w lozku, nie interesowalo mnie gdzie sa. Tak skonczyl sie nasz kolejny dzien w dziczy. I do snu znowu kolysal nas koncert natury.





Po spokojnie przespanej nocy, bez tarantuli pod poducha i z karaluchami grasujacymi w bezpiecznej odleglosci nastal kolejny dzien aktywnosci. Po sniadaniu wybralismy sie lodzia na kolejny "spacerek" po dzungli. Wypatrywalismy przeroznych stworzen, ale oprocz pajakow, zab, zolwia, dziesiatkow ptakow i duuzo, duuzo wiecej komarow nie zobaczylismy nic. Za to flora prezentowala nam sie nadzwyczaj obficie. Przeogromne drzewa, swiete dla miejscowej ludnosci, przy ktorych szamani odprawiaja specjalne modly przeslanialy nam swiatlo sloneczne. Ich pnie byly olbrzymie, tak wielkie, ze nasz dab Bartek przypomina drzewko z zagajnika. Moze troche przesadzam, ale naprawde byly spore. Przechadzalismy sie wsrod nich, w plataninie zieleni, z blotem i bagnem pod stopami. Oblani potem nie moglismy sie doczekac konca tej przechadzki. Tego dnia bylo jeszcze bardziej goraco i ciezko bylo docenic piekno natury.







Po wyjsciu z lasu i dotarciu do lodzi, zamiast na orzezwiajaca kapiel z piraniami w jeziorze udalismy sie do nieodleglej wioski, w ktorej mielismy spotkanie z szamanem. Najpierw malzonka sedziwego staruszka zademonstrowala nam jak z manioku (kasawa) robi sie cos na ksztalt chleba. Rejestrowalismy caly pokaz, od wyrwania bulw z ziemi, po obranie, starcie na miazge, wykrecenie sokow i przeistoczenie sie tego w pewnym sensie w make. Ta z kolei przeistoczyla sie w smaczne placki, chleb dzungli. Po tej kulinarnej demonstracji doszlo do spotkania z miejscowym szamanem. Oczywiscie juz troche ucywilizowanym, mowil po hiszpansku i posiadal nawet zegarek. Odpowiedz na pytanie o wiek przyszla mu trudno i stwierdzil w koncu, ze ma ponad 90 lat. Chyba wygladal, ale ciezko powiedziec. Sam proces myslowy byl za to naprawde uroczy, daty nie graja tu roli, licza sie wydarzenia itp. Ciezko bylo wiec okreslic precyzyjnie wiek naszego gospodarza. Podobny problem sprawila odpowiedz na pytanie, ile lat temu zalozyl on wioske, w ktorej goscilismy. On twierdzil ze 25, zona ostro protestowala twierdzac, ze ponad 50 lat temu. Ot mala roznica zdan :) Po tej jakze ciekawej dyskusji zdecydowalismy sie na prezentacje medycznych zdolnosci szamanizmu. Szaman zaprosil nas do pokoju obok i przeprowadzil krotka ceremionie oczyszczania, na mojej osobie. Przez pare minut podspiewywal rytmicznie "sciagajac" ze mnie miotelka zle moce. Nie powiem, ze czulem jakas roznice po zakonczeniu, ale wierze, ze w dzungli jestem czystszy. Po tym wszystkim doszlo jeszcze do krotkiego konkursu strzelania z dmuchawki, ale niestety w arbuza nie trafilismy. Szaman tez nie. Ogolnie spotkanie to nie mialo wiele wspolnego z opisywanymi przez Cejrowskiego "bezslownymi" rozmowami ze spotkanymi przez niego szamanami. Ot pewnie sprawa cywilizacyjna, nasz byl juz za bardzo zachodni.













Po powrocie do chat i obiedzie (tarantula na dachu byla, tym razem inna) mielismy jeszcze jedna aktywnosc tego dnia. Wyplyw na kapiel w jeziorze i wieczorne poszukiwania kajmanow. Obie te aktywnosci zakonczyly sie sukcesem (piranie nikogo nie zjadly), kajmany widzielismy. Ba jeden byl na tyle mlody, ze nie zdarzyl w pore uciec i nasz szanowny przewodnik zlapal go zywcem i pokazywal nam z bliska w lodce. Mlody przez chwile sie zbuntowal i uciekl gdzies nam pod nogi, wywolujac lekki poploch, ale ostatecznie zostal bezpiecznie odstawiony do wody. Na przyszlosc bedzie wiedzial, ze przed turystami i ludzmi trzeba sie chowac. Inaczej w najlepszym wypadku czekac go bedzie podobna sesja zdjeciowa.



Tak po krotce zakonczyl sie nasz pobyt w dzungli. Nastepnego dnia po sniadaniu ruszylismy w droge powrotna do cywilizacji. Bylo wspaniale, a ta wyprawa pozostanie jednym z najciekawszych naszych przedsiewziec. Teraz trzeba bedzie juz sie wybrac nad sama Amazonke. Jeden z doplywow mamy juz w koncu zaliczony.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaah...


Machala

Anonimowy pisze...

nadrabiamy i czytamy - pozdrowionka

OiHiM ;)