sobota, 22 listopada 2008

Zona Caferera, czyli obledny swiat kolumbijskiej kawy



Medellin opuscilismy jakos tak z lekkim sercem. Kolumbie bedzie zal zostawic, Medellin jakos nie. Bylismy, widzielismy i ok. Moze nie poznalismy go dostatecznie, a moze po prostu mielismy dosc miast. W kazdym badz razie wsiedlismy w autobusik i ruszylismy do Manizales, jednego z glownych miast kolumbijskiej Zona Cafetera - strefy, w ktorej kumuluja sie uprawy tego magicznego ziarna. Juz sama podroz, ktora odbywalismy dla odmiany przy swietle dziennym, dostarczyla nam wielu wrazen emocjonalnych. Droga z Medellin do Manizales to chyba jedna z najpiekniej polozonych tras, ktorymi mozna sie przemieszczac. Zielone wzgorza otaczaly nas ze wszystkich stron, niska roslinnosc i gdzieniegdzie wystajace strzeliste palmy. Palmy to zawsze bylo moje ulubione drzewko, kojarzace sie z wakacjami, wyprawami w cieple rejony swiata. Zwykle rosly sobie na nadmorskich promenadach, w czasie tej podrozy awansowaly do calych lasow, teraz polaczyly sie w jeden wielki malowniczy obraz. Widoki, ze po prostu palce lizac. A jak sie okazalo, dalej wcale nie bylo gorzej. Do Manizales dotarlismy po poludniu i to miasto nalezy wylaczyc z czesci tekstu opiewajacego w zachwyty. Ot zwykla miescina, nic specjalnego. Dotarlismy do jednego z hosteli, ktory okazal sie calkiem podobny do lokum w Medellin. Prawie jeszcze z plecakiem na plecach rozpoczelismy wypytywanie wlasciciela o mozliwosci zwiedzenia plantacji kawy. Wzruszeniem ramion zbylismy propozycje wypadu do Parque Nacional de los Nevados, pod ktora to nazwa kryje sie po prostu wspinaczka po osniezonych szczytach wulkanow lezacych gdzies w okolicy. Nas interesowala kawa. To wszystko w koncu nazywa sie Zona Cafetera, a nie nevada, czyz nie? Mily czlowiek oswiadczyl, ze skoro tak, to poleca wypad do miejscowosci Chinchina i dalej do Hacienda Guayabal, czyli jednej z lokalnych plantacji (tzw. finca). Podobno ci goscie, ktorzy sie tam wybierali bardzo sobie chwalili to doswiadczenie, a skoro tak to i on poleca. Stwierdzilismy ze ok, czemu nie, w koncu po to tu przyjechalismy. W wyborze utwierdzil nas tez fakt, ze przewodnik Lonely Planet nawet sie nie zajaknal o tej okolicy, wiec mielismy nadzieje na prawdziwie autentyczne doznania. Dnia dopelnilismy sobie obiadkiem, oraz wizyta w supermarkecie, gdzie dokonalismy zakupow o charakterze sniadaniowym.

Zerwalismy sie rano, gdyz wg naszego gospodarza, zeby zalapac sie na wycieczke po plantacji, do finci powinnismy dotrzec przed godzina jedenasta, najpozniej dwunasta. Po szybkim sniadaniu zapitym darmowa kawa (to jakis taki zwyczaj w kolumbijskich hostelach, kawe daja za darmo) udalismy sie na dworzec autobusowy. Tam dotarlismy w odpowiednim momencie, bo akurat zostaly dwa miejsca w busie udajacym sie do Chinchiny. Ruszylismy niedlugo pozniej. Przez niewiele ponad godzine przemierzalismy znowu trase biegnaca przez pieknie zielone wzgorza, gesto pokryte juz uprawami kawy. Po dotarciu do Chinchiny musielismy przejsc pare ulic, zeby dostac sie na postoj bardziej lokalnych mikrobusow. Te odnalezlismy szybko i po dokladnym wywiedzeniu sie za ilez to minut ruszamy, znalezlismy jeszcze czas na maly spacer po rynku i uraczenie sie swiezo wycisnietym sokiem z mandarynek. Pychota. Krotko po godzinie jedenastej, gdy kierowca zdazyl sie juz nagadac ze wszystkimi znajomymi i jednoczesnie zapakowac do pelna swoj pojazd, ruszylismy do Guayabal. Droga nie byla dluga, a po jakichs dwudziestu minutach pomocnik kierowcy (obraz powszechny w latynoamerykanskich srodkach transportu masowego, odpowiedzialny za zbiorke stosownych oplat i nawolywanie potencjalnych klientow) dal nam znac, ze czas wysiadac. Kilka ponadeptywanych stop dalej bylismy w Guayabal. Teraz trzeba bylo znalezc haciende. Samo miasteczko, a wlasciwie wioska byla senna i spokojna, co prwdopodobnie wynikalo to z faktu, ze byla niedziela. Mieszkancy milo nam jednak wskazali droge prowadzaca na wzgorza jako szlak do celu. Po kilkunastu minutach wspinaczko-spaceru droga obramowana pieknymi palmami dotarlismy do wrot Hacienda Guayabal.





Z grubsza byl to spory bialy dom z basenem, wokol pusto, zywego ducha. Po wtargnieciu do srodka znalezlismy w kuchni jakas biedna kobiecine, ktorej zadalismy konkretne pytanie. Wyprawa w swiat kawy aktualna, czy nie? Okazalo sie, ze jak najbardziej, prosze sobie usiasc i poczekac. Rozgoscilismy sie wiec i czekalismy na przybycie naszego przewodnika. W miedzyczasie zapisalismy sie w annalach odwiedzajacych wpisujac swoje dane do ksiegi i kilkakrotnie literujac nasze nazwiska wspomnianej pani, ktora uparcie starala sie przedyktowac je komus przez telefon. Po co nie wiedzielismy. Czekalismy, czekalismy i czekalismy. Jak to w Amerycie Lacinskiej, nic nie dzieje sie ze zbytnim pospiechem, wszystko spokojnie, w swoim czasie. Po jakichs czterdziestu minutach zjawil sie nasz przewodnik, a wlasciwie przewodniczka, za ktora ruszylismy w magiczny swiat kawy - w droge od ziarenka do filizanki.

Karolina, a w zasadzie Carolina, bo tak sie nazywala, zaczela zapoznawac nas z tym procesem od zupelnych podstaw. Przy okazji wspomniala, ze na plantacji uprawiaja tez banany (dokladnie platany, czyli zielona odmiane sluzaca do gotowania), limonki, kakao, kukurydze i inne rzeczy. A to dlatego, zeby w roku, gdy nie ma dobrych zbiorow, plantacja rowniez przynosila pieniadze. Trzeba przyznac, ze dobre podejscie do biznesu. Dalej okazalo sie, ze finca w ktorej bylismy pracuje jedynie z odmiana kawy zwana tutaj "variedad Colombia". Dowiedzielismy sie o roznicach w uprawie tej kawy i dajmy na to arabica, ktora potrzebuje cienia i ktorej krzewy sa znacznie wyzsze. Okazalo sie, ze na potrzeby plantacji ziarna do zasadzenia skupowane sa jedynie w kolumbijskiej federacji kawy (lub jakos tak sie nazywajacej organizacji), ktora bada ziarna i sprzedaje plantatorom tylko te najlepsze. Pozwala to ograniczyc "odrzuty" do jednego procenta ogolnych sadzonek! Co wiecej, odmiana uprawiana w Guyayabal jest specjalnie wyselekcjonowana dla tej okolicy, wyrozniajacej sie specyficznym mikroklimatem (rowniez wieczna wiosna).

Na pierwszy rzut poszlo spotkanie z malutkimi sadzonkami, czekajacymi dzielnie na swoja kolej. Ale na poczatku i tak bylo ziarenko. To ziarenko wsadza sie do ziemi, przykrywa folia przed sloncem, nawadnia i czeka. Po siedmiu dniach wyrasta lodyzka, ktore to pedki wyciaga sie juz na swiatlo dzienne. Po kilku dniach przesadza sie je do woreczkow foliowych i w rzedach usadza pod spryskiwaczami pozwalajac im kontynuowac rosniecie. Wtedy dokonuje sie tez pìerwsza selekcja, mianowicie do zasadzenia na plantacji nadaja sie tylko "kobitki", podczas gdy meskie pedki sa wyrzucane jako nie dajace plonow. Ot natura. Co wiecej, pedy musza byc proste jak strzala i tak rosnac, poskrecane tez sie eliminuje. I tak te roslinki sobie dojrzewaja az osiagna wiek trzech miesiecy. Wtedy i tylko wtedy mozna je zasadzic na wzgorzach plantacji i czekac dwa lata na pierwszy plon. Cierpliwym trzeba byc. Gdy przegapi sie ten moment, pozniej sadzonki juz sie nie nadaja do niczego i przepadaja. Aby nie marnowac ziemi i czasu, pomiedzy tymi wczesnymi sadzonkami sadzi sie kukurydze, ktorej zbiory dadza jakies fundusze, a zbutwiale resztki uzyznia ziemie dla kawki. Zycie calej roslinki liczy sie w cyklach siedmioletnich. Po pierwszej siedmiolatce scina sie caly krzak i czeka na odrosniecie. Po kolejnej scina sie znowu, ale nizej. Po 21 latach dany krzak jest wycinany w pien i konczy swoje zycie.





Odmiana kawki, ktora rosnie w Guayabal potrzebuje duzo slonca i ma go pod dostatkiem. Jak wiadomo, aby moc zebrac plon, owocki musza dojrzec i byc czerwone. Tylko takie sie zbiera. Carolina chwalila sie, ze dajmy na to w Brazylii zbiera sie kawe jak leci, ta dojrzala i czerwona i ta zielona, ktorej jeszcze by sie z tydzien przydal. Tu, w Kolumbii, wszystko zbiera sie recznie wyluskujac z krzaka tylko czerwone "grona". Krotko mowiac wydaje sie, ze zbieracze tutaj maja ciezsze zycie. Te czerwone kuleczki laduje sie dalej do wielkiego zbiornika, z ktorego, bedac jednoczesnie obrane z zewnetrzenej warstwy, wpadaja do zbiornikow z woda. Te ziarna ktore opadaja na dno sa dobrej jakosci i beda pozniej eksportowane. Te ktore plywaja na powierzchni sa odlawiane i tworza tzw. kawe krajowa, gorszej klasy. Te z dna sa plukane z otaczajacego ziarenko miodu i odlawiane. Lupinki i miod sa oczywiscie wykorzystywane do nawozenia ziemi. Nic sie tu nie marnuje. Tak wymyte ziarna laduja dalej w piecu, w ktorym sa suszone i nastepnie ladowane do workow. Tymsamym produkcyjny proces w tej fince dobiega konca. Dalej worki kawy sprzedawane sa do wspomnianej juz korporacji, ktoraje kawe wypala i eksportuje.









Oczywiscie finca Guayabal wypraza tez swoja kawke, ale w malej skali i w zasadzie na wlasny uzytek. Mielismy okazje przyjrzec sie temu procesowi, nawachac wspanialego aromatu i napic swiezutkiej kawki prosto z plantacji. Zakupilismy rowniez mala paczuszke w celu delektowania sie po powrocie. Wtedy tez okazalo sie po co wspomniana juz pani tak drobiazgowo zapytywala nas o nasze nazwiska. Otoz wreczono nam stosowne imienne dyplomy poswiadczajace, ze odbylismy magiczna podroz od ziarenka do filizanki.:) Szkoda, ze nie wspomina o siedmiu potach wylanych podczas przechadzania sie po tych wzgorzach przy tej temperaturze. Ci zbieracze to naprawde nie maja latwego zycia.



Ogolnie wizyta w Guayabal byla jedna z najlepszych wycieczek jakie mielismy okazje zaliczyc. Zwlaszcza, ze ten wypad sami sobie zorganizowalismy. Przyjeto nas tu wyjatkowo mile (degustacji kawy towarzyszyly pyszne lody), okolica byla przepiekna i jakbysmy tylko wiedzieli, ze mozna tam spedzic noc (a jakze, wynajmuja tez pokoje) bez wachania nie zostawalibysmy w Manizales, tylko nocowali tu. Spokoj, cisza, piekno natury i wysmienita kawa. Czego chciec wiecej? Nasz pobyt przedluzylismy jeszcze o obiadek, ktory takze okazal sie wyjatkowo smaczny. Nastepnie przemili gospodarze podrzucili nas do Chinchiny skad moglismy juz zlapac powrotny autobus.

Powrot uczcilismy i dzien zakonczylismy jeszcze wizyta w kawiarni Juan Valdes. Bo dobra kawka to dobra rzecz.

Nastepnego dnia udalismy sie w droge powrotna do stolicy, skad wkrotce odlecielismy ku kolejnej przygodzie - spotkaniu z Ameryka Srodkowa i Gwatemala.

Brak komentarzy: