czwartek, 20 listopada 2008

Medellin, czyli miasto Pabla E.

Nie dalo sie tego nie zrobic. Bedac w Kolumbii trzeba bylo zawitac do Medellin, stolicy stanu Antioquia. Mozna sobie wiele wmawiac, ze kultura, ze Fernando Botero, ze miasto wiecznej wiosny, ale i tak sporej czesci ludzi (pewno w wiekszosci mezczyznom) Medellin kojarzyc sie bedzie z najslynniejszym kartelem narkotykowym i osoba jego szefa - Pablo Escobara.

Najpierw moze jednak konkrety. Do Medellin zjawilismy sie na krotko, gdyz tylko na jedna noc. Przyjechalismy o swicie i nastepnego dnia pojechalismy dalej. Medellin to spore miasto rozlozone w dolinie pomiedzy zielonymi wzgorzami. Jest rozlozyste i to calkiem. Z jednego konca do drugiego ciagnie sie niemilosiernie. Ale pierwsze wrazenie wywarlo nadzwyczaj pozytywne. Nasz hostel znalazl sie w milej mieszkalnej dzielnicy o nazwie Suramerica. Byl to typowo backpackerski przybytek z mnostwem mlodych ludzi i wyluzowana atmosfera. Trafilismy tam akurat w piatek, wiec zalapalismy sie tez akurat na cotygodniowego grilla i darmowe kielbaski. Polacy to wiedza jak sie zakrecic:) No wiec przyjechalismy i z racji napietego planu ruszylismy na miasto. Na swoje usprawiedliwienie moge powiedziec to, ze generalnie nie spodziewalem sie w Medellin niczego zwiazanego z kultem zmarlego don Pablo Emilio Escobara Gavirii. Nie spodziewalem sie, ale w czasie dlugiej drogi na dworzec autobusowy w Cartagenie dzielilismy taksowke z pewnym Argentynczykiem, ktory niedawno bawil w stolicy Antioqui i nieopacznie wspomnial, ze maja tu cos takiego jak wycieczki sladami Ecobara. Oczywiscie zainteresowalem sie niepomiernie. Moje oczekiwania nieco ostudzila pracownica hostelu, ktora przedstawila nam wiele atrakcji Medellin, ale nie wspomniala o zmarlym Escobarze. Na pytanie o niego, odpowiedziala, ze to zla historia miasta i nie ma sie co tym zajmowac. Przytaknalem i zapomnialem o sprawie. A przynajmniej udalem zobojetnienie. Zostawiajac wiec na chwile narkotykowego barona udalismy sie na spotkanie atrakcji oferowanych nam przez miasto.
Metrem, a wlasciwie nadziemnym pociagiem udalismy sie do centrum. Wysiadlszy z tego srodka transportu rozpoczelismy przemieszczanie sie po glownych atrakcjach miasta. I tu pierwszy zawod. Otoz centrum znacznie roznilo sie od spokojnej i zielonej dzielnicy mieszkalnej, od ktorej zaczelismy. Bylo glosno, duszno i bardzo cieplo. Okolica przypominala jeden wielki latynoamerykanski pasaz handlowy, co generalnie do naszych ulubionych doznan nie nalezy. Trzeba oddac miastu co jego, a mianowicie w Medellin nie zachowalo sie wiele starych, kolonialnych budynkow, ktore legly w gruzach juz jakis czas temu, czy to w wyniki dzialan natury czy czlowieka. Znalezc mozna rodzynki w postaci placykow z kosciolkami, ale sa one tak male, ze az nie przystaje. Otoczone to wszystko jest "nowoczesna" architektura. Nic ciekawego, naprawde.



Udalismy sie zatem w kierunku Muzeum Antioqui polozonego przy Plaza Botero. Kto czytal tekst o Bogocie, moze kojarzyc to imie. Otoz artysta, o ktorym wtedy wspominalem - Fernando Botero, pochodzi wlasnie z Medellin i juz za zycia dorobil sie swojego placu. Plac ten jednak jest dosc szczegolny, gdyz zdobia go cudne rzezby autorstwa mistrza, podarowane ukochanemu miastu. W samym muzeum takze jest cale pietro mu poswiecone i tam tez spedzilismy troszke czasu chlonac jego specyficzna sztuke. To trzeba zaliczyc na plus.







Ale co dalej? Polazilismy jeszcze troche, pomeczylismy sie przepychajac pomiedzy ludzmi, a aparatu i tak nie bylo po co wyciagac. Udalismy sie wiec na poszukiwanie przewodnika po Kubie, bo krotko mowiaz wydanie angielskojezyczne okazalo sie dla nas juz od jakiegos czasu nie do zdobycia. Tak tez bylo i tutaj. Wszystko po hiszpansku. Jak trzeba bedzie to i z takim damy rade. Czlowiek nowoczesny dogada sie w kazdym jezyku. Ale, ale minelo dopiero pol dnia, a nam sie skonczyla wena. Wycieczek sladem don Pablo nigdzie nie bylo, a w informacji turystycznej wspomnieli tylko o polozonym cztery godziny drogi od miasta ranczo Escobara. No i o jego grobie. Okazalo sie, ze te wycieczki to calkiem podziemne przedsiewziecie, cos prawie jak narkohandel:) Polak jednak potrafi. Zagadnelismy wiec jednego z wynudzonych taksowkarzy, ktorego wiek wskazywal na znawce historii miasta, czy aby nie zna miejsc zwiazanych z wielkim narco baronem i czy nie zechcialby nas po nich oprowadzic. I owszem znal. Po uzgodnieniu zadowalajacej obie strony ceny udalismy sie w miasto. Na pierwszy ogien poszlo miejsce, w ktorym Pablo Escobar zakonczyl swoja ucieczke przed sila sprawiedliwosci i w ktorym po feralnym telefonie do syna, wytropila go policja i krotko mowiac upolowala. Kierowca pokazal nam stosowna uliczke i budynek, na dachu ktorego skonczyl zycie uznawany swego czasu za siodmego najbogatszego czlowieka na swiecie wg miesiecznika Forbes boss. Notabene miejsce to bylo niedaleko naszego hostelu, no umiarkowanie niedaleko.
Nastepnie udalismy sie w dluuga podroz przez miasto na cmentarz, na ktorym don Pablo aktualnie przebywa. Przebywa albo i nie. Wielu mieszkancow Medellin uwaza bowiem, ze Escobar caly czas zyje (cos jak Elvis), co wiecej wielu uwaza go za swietego i czyniacego cuda. W swoim czasie biednym owszem i czynil cuda. Oni nie zapomna mu, ze za swoje pieniadze wybudowal cala dzielnice, dwa tysiace domow (wg taksowkarza), szkoly, boiska etc. Byl swego rodzaju dobrodziejem miasta, glownie dla biednych. To oni wybrali go przeciez do parlamentu. Po drodze na cmentarz, nasz kierowca opowiadal nam rozne historie i pokazywal gdzie to nie wybuchla bomba podlozona przez ludzi kartelu, gdzie to uzbrajali samochody, ktore to budynki i ulice nalezaly do niego i ile to nie placil swoim ludziom za zabicie policjanta. Ot takie sobie opowiesci o zwyczajnym miescie:) Grob Escobara zobaczylismy, ale czy on tam spoczywa, czy nie to juz pozostawiamy bez odpowiedzi. Kierowca pokazal nam pozniej jescze rozne budynki, w tym te w ktorych rzekomo Escobar mieszkal, w ktorych mial zlote kible i pod ktorymi przekopal tunele, by latwo sie wydostac niezauwazonym. Ile w tym prawdy ciezko powiedziec. Na pewno nasz taksowkarz mial nas, a zwlaszcza mnie za walnietych gringo interesujacyc sie dziwnymi rzeczami. Zapewnie mial wiele racji, ale z drugiej strony trzeba przyznac, ze wycieczki sladem najslawniejszego barona narkotykowego maja przyszlosc i sa w tym niezle pieniadze. Pewnie nie takie jak w kokainie, ale zawsze:)



Dzien nasz skonczylismy wspomniaym juz grillem i rozmowa z poznanym w hostelu reprezentantem naszego skromnego narodu. Dawno juz nie spotkalismy Polakow po drodze.

A nastepnego dnia ruszylismy w chyba najbardziej malownicza trase, jaka przyszlo nam jechac. Udalismy sie do Manizales, stolicy kolumbijskiego przemyslu kawowego i Zony Cafetery.

Brak komentarzy: